Strony

środa, 24 lutego 2016

Carpe Diem Baby 2 - rozdział 20.

Shanell
Zapaliłam ostatnią świeczkę i postawiłam ją na stole. Poprawiłam jeszcze jeden kieliszek i rozejrzałam się. Kolacja była już gotowa. Colin bardzo zaangażował się w przygotowania. Zajął się całą kolacją, a ja jedynie upiekłam ciasto orzechowe i nakryłam stół. Kiedy Colin pojechał do swojego domu po kilka rzeczy, ja poszłam się przebrać. Ubrałam białą obcisłą sukienkę z długimi rękawami i głębokim dekoltem. Założyłam beżowe szpilki i poszłam do przedpokoju, żeby przejrzeć się w dużym lustrze. Chwilę później usłyszałam pukanie. Poprawiłam jeszcze włosy i otworzyłam drzwi. Spodziewałam się Colina, ale na pewno nie Nicka. Nie w taki dzień. Patrzyliśmy na siebie bez słowa.
- Cześć... - odezwał się w końcu.
- Hej... - powiedziałam niepewnie.
- Mogę wejść?
Zawahałam się, ale otworzyłam szerzej drzwi. Wszedł do środka i rozejrzał się.
- Jest Milan? Chciałem go zobaczyć.
- Jest. - oznajmiłam bez emocji i ruszyłam w stronę jego pokoju. Otworzyłam drzwi i podeszłam do jego łóżeczka. Mały leżał na plecach, próbując podnieść nóżkami swojego pluszowego słonika, gaworząc przy tym słodko. Kiedy nas zobaczył, zamilkł i zaczął przyglądać się Nickowi.
Pamiętałam dokładnie ten dzień, kiedy Milan przyszedł na świat. Dzisiaj miał już pół roku, rozpoznawał ludzi, uśmiechał się na mój widok, rosły mu włoski, był bardzo podobny do mnie. Z każdym dniem kochałam go coraz bardziej.
Odłożyłam jego maskotkę na bok i wzięłam go na ręce.
- Dawno cię nie widział, pewnie cię nie rozpoznaje.
- Mogę go potrzymać?
- Tak. - powiedziałam cicho i podałam mu Milana. Nick wziął go ostrożnie. Mały położył głowę na jego ramieniu. Nie rozglądął się nerwowo ani nic w tym stylu. Był bardzo spokojny. Mój były chłopak pogłaskał go po ciemnych włosach.
- Zaakceptował cię. - uśmiechnęłam się. - Niektórym w ogóle nie pozwala się brać na ręce. Na widok Dave'a czy Larsa od razu się uśmiecha, kiedy bierze go James wystarczy chwila i już zasypia, a kiedy Jason próbuje go wziąć od razu krzyczy wniebogłosy...
- Szybko rośnie.
Kiwnęłam głową.
- Kiedy oglądam jego pierwsze zdjęcia i porównuję z tymi nowymi jest duża różnica. Czas leci. Będzie miał takie włosy jak ty.
Nick odłożył go z powrotem do łóżeczka. Odgarnęłam niesforne loczki z jego czoła i oddałam mu jego pluszowego słonika, z którym znowu zaczął walczyć. Wyszliśmy z pokoiku, a ja delikatnie przymknęłam drzwi.
- Z kim spędzasz Święto Dziękczynienia? - spytał nagle.
- Z rodzicami. - skłamałam. Nie chciałam, żeby dowiedział się o Colinie. - A ty z Nelly?
- Mieliśmy iść do rodziców Josie, ale jest chora. Leży w łóżku i muszę się nią zająć.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego.
- Nie, złapała jakąś infekcję w przedszkolu. Na szczęście nie ma już gorączki.
- A co z Josie? - zapytałam ostrożnie. Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.
- Bez zmian.
- Minęło już prawie pół roku...
- Mamy nadzieję, że będzie dobrze. Czasami ludzie budzą się po kilku latach.
Kiwnęłam tylko głową. Nie chciałam się już kłócić.
- Muszę już iść. Może jeszcze wpadnę w tygodniu, jeśli się zgodzisz.
- Nick... Możesz widywać się z Milanem... Przepraszam za to co wtedy powiedziałam. Po prostu byłam wściekła, nie panowałam nad sobą. Milan musi mieć ojca. Nie chcę żeby cierpiał przez to, że nie jesteśmy razem.
- Serio...? - popatrzył na mnie niepewnie.
- Tak.
- Ja też nie chcę się kłócić o dziecko...
- Nie będę utrudniać ci z nim kontaktu.
- Dzięki.
Przytaknęłam ruchem głowy i rozejrzałam się nerwowo. Colina już dosyć długo nie było. Miałam nadzieję, że stoi jeszcze w jakimś korku i nas nie zaskoczy. Nie byłam już z Nickiem, ale nie chciałam żeby się dowiedział, że z kimś się spotykam.
- Będę się już zbierał. - głos Nicka wyrwał mnie z zamyślenia. - Miłego wieczoru.
- Tak, jasne. Nawzajem.
Uśmiechnął się lekko i wyszedł z mojego mieszkania, a ja zamknęłam za nim drzwi. Westchnęłam cicho i przymknęłam oczy. Poczułam się naprawdę dziwnie.

James
- Nath! - krzyknąłem trzeci raz, rozglądając się po podwórku. W końcu zobaczyłem mojego syna, który wybiega zza bloku. - Co ty odwalasz? Wołałem cię kilka razy.
- Bawię się. - powiedział, oddychając ciężko.
- Ubieraj się. - podałem mu jego bluzę.
- Ale nie jest mi zimno...
- Ubieraj, mama kazała.
Założył od niechcenia bluzę. Kiedy męczył się z zapięciem jej, odgarnąłem jego jasne loczki z czoła i związałem część jego włosów w małą kiteczkę.
- Z kim się bawisz? - spytałem i poprawiłem jeden z jego rękawów.
- Z Elliotem i tym nowym chłopcem, co się tu wprowadził. Ma na imię Felix.
- Jesteś głodny?
- Jadłem u Elliota. - oznajmił i kaszlnął głośno. Przeziębił się już jakiś czas temu, ale po paru dniach wszystko wróciło do normy. Miałem nadzieję, że nie rozchoruje się ponownie. Nawet jak miał zwykły katar było mi go tak strasznie szkoda. Jeszcze kilka lat temu Nathan często chorował i nie raz lądowal w szpitalu. Na szczęście Sophia nigdy nie miała żadnych problemów ze zdrowiem, a sytuacja z Nathanem też się jakoś unormowała.
- Wróć niedługo do domu.
Nath przewrócił oczami.
- Muszę? Nie mogę jak będzie się robić ciemno?
- Nie. - odpowiedziałem stanowczym głosem. - Zrobię kolację, pogramy na gitarze, obejrzymy z Sophią Spongeboba, poczekamy na mamę.
- Dobrze... - powiedział cicho i zrobił kilka kroków do tyłu. - Wracam do chłopaków.
Kiwnąłem głową i skinąłem na niego ręką. Wróciłem do mieszkania, a moja córeczka siedziała na podłodze w salonie i próbowała coś grać na jednej z moich gitar. Uśmiechnąłem się.
- Co robisz?
- Jestem tobą. - oznajmiła, pociągając za jedną ze strun. Usiadłem obok niej i weszłam mi na kolana, opierając głowę o moją klatkę piersiową. Cmoknąłem ją w czoło i wziąłem gitarę. Zacząłem coś grać. - Będę miała kiedyś takiego męża jak ty.
- O Boże. - zaśmiałem się. - Dlaczego?
- Będzie mnie kochał, nosił na rękach, grał na gitarze, śpiewał...
- Nigdy nie szukaj sobie takiego męża jak ja. Nigdy nie spotykaj się z muzykami. Jasne?
- Dlaczego? - spojrzała na mnie z wyrzutem. Chyba zburzyłem jej marzenia o idealnym związku z gwiazdą rocka.
- Za jakieś dziesięć lat zrozumiesz. Jest tylu fajnych chłopaków na świecie... Ale na razie o tym nie myśl.
- Na razie kocham tylko ciebie. - powiedziała cicho, wtulając się we mnie. Pogłaskałem ją po włosach. - Zagrasz mi coś?
- Co byś chciała?
- Coś nowego. Twojego.
- Hmm... - starałem się sobie przypomnieć, co ostatnio napisałem. Coś, co mogłoby się jej spodobać. Zacząłem grać. - Exit light... Enter night... Take my hand...
Zatrzymałem się, a ona patrzyła na mnie swoimi błyszczącymi brązowymi oczami. Moja siedmioletnia córka była moją najwierniejszą fanką, a zarazem największym krytykiem. Zdarzało się, że zabieraliśmy dzieciaki na nasze koncerty do różnych klubów i oglądały wszystko zza kulis. Po występie każdy nas chwalił, a Soph czy Nathan potrafili powiedzieć: "tato, to było słabe. Stać cię na więcej". Nikt o tym nie wiedział, ale naprawdę liczyłem się z ich zdaniem i oczekiwałem ich opinii. Dzieci potrafią być szczere do bólu.
- Dalej nic nie mam. - oznajmiłem i sięgnąłem po złożoną na pół kartkę, na której był właśnie ten niedokończony tekst. - Take my hand... - zanuciłem ponownie, analizując wszystkie słowa.
- Off to never land. - dośpiewała Sophia. Spojrzałem na nią.
- Take my hand... Off to never land... - powtórzyłem, ale nadal coś mi nie pasowało. Zacząłem znowu grać. - Take my hand... Off to never never land.
Uśmiechnąłem się do mojej córki.
- Brzmi super. - powiedziałem i dopisałem szybko na kartce kolejny wers.
- Mam talent. - ucieszyła się Soph.
- Masz. - potwierdziłem i odwzajemniłem jej gest.
Miałem tylko nadzieję, że pomoc w dokończeniu refrenu mojej piosenki nie zmobilizuje jej do tego, żeby zacząć grać, rzucić szkołę i wziąć ślub w Las Vegas z kimś mojego pokroju.

Shanell
- Zasnął... - szepnęłam, uśmiechając się do Colina. Spojrzałam znów na Milana, który spał na moich rękach. To był chyba jeden z najbardziej rozczulających widoków w moim życiu.
Winda zatrzymała się i wyszliśmy na korytarz. Ruszyliśmy do naszego pokoju. Od trzech dni byliśmy w Nowym Jorku, gdzie Colin miał mi towarzyszyć na jednym z pokazów mody. W ostatniej chwili zadzwoniłam też do moich rodziców i powiedziałam, że zabieram dziecko ze sobą. Na początku nie chcieli się zgodzić, twierdząc, że Milan nie jest lalką ani moim modnym dodatkiem, ale w końcu musieli mi go oddać. Czasami nie potrafiłam ich zrozumieć. Odkąd urodziłam, często pojawiały się między nami konflikty. Rodzice bez przerwy zarzucali mi, że za dużo pracuję i poświęcam małemu zbyt mało czasu, a kiedy chciałam zabierać go ze sobą do pracy, uważali, że to totalna głupota i u nich będzie się lepiej czuł.
Przy mnie również czuł się dobrze i bezpiecznie. Przez cały pokaz nie wydał z siebie ani jednego dźwięku, tylko siedział siedział grzecznie na moich kolanach, przytulając się do mnie i obserwując wszystko wokół. Za kulisami zrobił prawdziwą furorę, ponieważ był tam jedynym dzieckiem. Chyba żadna modelka u szczytu kariery nie decydowała się jeszcze na macierzyństwo. Ja byłam wyjątkiem.
Colin, po raz pierwszy jako mój oficjalny partner, naprawdę świetnie się spisał. Wyglądał bezbłędnie, na nic nie narzekał, jeśli nie interesowała go kolekcja, to nie dał tego po sobie poznać i udawał, że jest zaciekawiony, a po pokazie pozował ze mną do zdjęć. Chyba żaden z moich poprzednich chłopaków nie poradził sobie tak dobrze jak on. Nicka to nudziło i nigdy tego nie ukrywał. Zawsze próbował się wykręcić, gdy prosiłam go, żeby jechał ze mną na jakiś pokaz. Nie chciał nawet wtedy, kiedy byłam jedną z modelek prezentujących kolekcję. Nie interesowała go moda. Ale rozumiałam to. Ja nigdy nie rozumiałam jego zachwytu, kiedy szliśmy do sklepu muzycznego i ze łzami w oczach oglądał talerze do perkusji.
Otworzyłam drzwi i weszliśmy do naszego pokoju. Colin zapalił światło, a ja położyłam małego na łóżku. Przebrałam go ostrożnie w coś wygodnego i przykryłam kołdrą. Położyłam się obok niego, w szpilkach i sukience, głaskając go delikatnie po policzku. W końcu wstałam i przeczesałam palcami włosy.
- Idę wziąć prysznic. - powiedziałam, patrząc na mojego mężczyznę.
- Jasne.
- Więc czekaj tu na mnie.
- Poczekam.
Poszłam do łazienki i od razu miałam się rozbierać, gdy pomyślałam o czymś. Wyszłam. Zobaczyłam Colina, który stał tyłem do mnie i ściągał swoją koszulę. Powoli podeszłam do niego, objęłam go w pasie i zaczęłam rozpinać jego spodnie.
- Zmieniłam zdanie. Chcę, żebyś poszedł ze mną.
- Na pewno? - mruknął cicho, odwracając się w moją stronę.
- Na pewno. Długo mam jeszcze czekać? - uśmiechnęłam się tajemniczo. Gdy to powiedziałam, rzucił swoją koszulę na podłogę, mocno mnie przytulił i tak spleceni ruszyliśmy w stronę łazienki.

sobota, 13 lutego 2016

Carpe Diem Baby 2 - rozdział 19.

kilka słów na początek. dwa tygodnie, jeden komentarz. ja wiem, że wyświetlenia mogą być nabijane przez jakieś zupełnie różne osoby, które czasami natkną się przypadkowo na bloga, czytają stare opowiadania, wszystko jedno. ale głosy w ankiecie raczej od przypadkowych osób nie były, tylko od kogoś kto czyta aktualne opowiadanie. było ich z dziewięć. pewnie niewiele, ale dla mnie całkiem dużo. mieć obecnie dziewięć komentarzy pod rozdziałem, wow.
długo nad tym myślałam, rozmawiałam z kimś i chcę coś przekazać - jeśli ktoś kto to czyta nie zostawi po sobie nawet jednego zdania w komentarzu, jeśli nadal po dwóch tygodniach będzie tylko jeden komentarz - to będzie OSTATNI rozdział, który ukazał się na tym blogu.

Judy
- Na razie wszystko jest w porządku. Teraz czeka pana rehabilitacja, więc proszę być dobrej myśli. - powiedział lekarz, przeglądając zdjęcia rentgenowskie Davida. Dzisiaj był nasz szczęśliwy dzień. Ściągnęli mu gips, a ja w końcu zobaczyłam uśmiech na jego twarzy.
- Mogę wrócić do pracy?
- Myślę, że tak, ale niech sobie zrobi pan jeszcze parę dni wolnego. Trzeba oszczędzać rękę, ona może jeszcze trochę boleć.
Junior kiwnął głową.
- A co z gitarą? Jestem muzykiem...
- Obawiam się, że to wykluczone. Sama rehabilitacja potrwa długo, co najmniej pół roku...
- Będę mógł jeszcze grać?
- Mam nadzieję. Potrzeba czasu. Proszę myśleć pozytywnie. - zakończył rozmowę lekarz, po czym podbił jedną z kartek i złożył na niej swój podpis. Schowałam papiery Davida do torebki, pożegnaliśmy się i wyszliśmy z gabinetu.
Kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, złapałam go za rękę i oparłam głowę na jego ramieniu. Szliśmy w stronę samochodu.
- Myślisz, że będę mógł grać? - spytał po chwili milczenia.
- Jasne. Po prostu potrzeba czasu i cierpliwości. - powtórzyłam mu to samo co lekarz. Kiwnął niepewnie głową i spojrzał na mnie. Uśmiechnął się lekko, a ja odwzajemniłam jego gest. Ten uśmiech był obecnie najlepszym prezentem, jaki mogłam dostać. Zatrzymaliśmy się na środku szpitalnego parkingu i złapał mnie za ręce.
- Przepraszam za to, jak się ostatnio zachowywałem. Wyładowywałem całą swoją frustrację na tobie i chłopcach, a byliście ostatnimi osobami, które na to zasłużyły.
Kiwnęłam głową i spuściłam wzrok.
- Wybaczam. Każdy by się załamał na twoim miejscu.
- I zapomnij o tym, jak mówiłem, że nie chcę z tobą być. To nieprawda... Nigdy nie przyszłoby mi na myśl, żeby się z tobą rozstać i zostawić cię z Taylorem i Masonem. Strasznie was kocham, jesteście dla mnie wszystkim.
- Też cię kochamy. - powiedziałam cicho, a on przygarnął mnie do siebie. Wtuliłam się w niego i przymknęłam oczy.
- Wynagrodzę ci to wszystko. Obiecuję. - oznajmił, kiedy w końcu odsunęliśmy się od siebie. Zaprzeczyłam szybko ruchem głowy.
- Po prostu chcę, żeby było tak jak dawniej. - stwierdziłam od razu. David odgarnął mi kosmyk rozwianych włosów za ucho.
- Obiecuję, że tak będzie.
Uśmiechnęłam się do niego i wsiedliśmy do samochodu. Ruszyliśmy w stronę naszego domu.
Miałam nadzieję, że teraz wszystko będzie dobrze.

Roxxi
- Dwa razy Tequila Sunrise do stolika numer pięć, biorę przerwę! - krzyknęłam do barmana i rzuciłam pustą tacę na ladę. Wyciągnęłam paczkę fajek z tylnej kieszeni obcisłych jeansów i wyszłam na zaplecze. Oparłam o obdrapany stół, wyciągnęłam jednego papierosa i odpaliłam go. Zaciągnęłam się i wypuściłam chmurę dymu z ust. Pociągnęłam nosem i przysunęłam do siebie szklankę z petami. Po chwili zobaczyłam, jak tylnym wejściem wchodzi mój szef. Zerknął na mnie i uśmiechnął się lekko.
- O, Jack, dobrze że jesteś. Mogę dostać jutro dzień wolnego? Umówiłam się z przyjaciółmi.
- Miałem inne plany.
- Mogę przyjść, jeśli to jakiś problem. - zmarszczyłam brwi i strzepnęłam popiół z papierosa do szklanki. Przyjrzał mi się i podszedł do mnie, a ja podniosłam głowę do góry. Sięgałam mu do ramion. Był dobrze zbudowany, sporo ćwiczył na siłowni, miał czarne włosy i ciemne oczy. Zawsze kręciło mnie to, że był taki męski i mówił do mnie niskim głębokim głosem.
Położył dłoń na moim biodrze i pochylił się nade mną. Przyciągnął mnie do siebie i zaczął całować po szyi. Przewróciłam oczami. Jedną ręką próbowałam go odepchnął, a w drugiej trzymałam żarzącego się papierosa.
- Muszę wracać do pracy. Moja zmiana kończy się dopiero za trzy godziny. - powiedziałam lekko zirytowana.
- Zaczekaj.
- Chcesz mi dać podwyżkę?
- Pogadamy o tym później, dobrze? - mruknął i przejechał dłonią po moich plecach, schodząc coraz niżej. Bez zastanowienia przypaliłam jego skórę papierosem. Krzyknął i odskoczył ode mnie. Zamachnął się na mnie, a ja kopnęłam go prosto w krocze. Osunął się na podłogę, wrzeszcząc z bólu. Uśmiechnęłam się i zgasiłam butem papierosa, który upadł mi na ziemię.
- Ty suko... - wysyczał, biorąc głęboki oddech. - Jesteś zwolniona... wynoś się...
- Wyrzucasz mnie? Sama odchodzę.
Wzięłam tylko moją torebkę i chwyciłam za klamkę. Spojrzałam jeszcze raz na Jacka.
- Jeszcze się zastanowię, czy wniosę oskarżenie o gwałt. I zacznij lepiej chować swoją kokę, bo ktoś cię w końcu podpierdoli i zamkną tę budę. - uśmiechnęłam się szyderczo i wyszłam, trzaskając drzwiami. Rozejrzałam się po zatłoczonej ulicy i ruszyłam w stronę domu, przepychając się między roześmianymi i pijanymi ludźmi.
Miałam to gdzieś, że straciłam pracę, już dawno chciałam stamtąd odejść. Nie chciałam też składać żadnych doniesień na policji. Jack nigdy mnie nie zgwałcił, sama się z nim pieprzyłam w czasie pracy. Nie obchodziło mnie też to, że trzyma dragi w klubie. To jego sprawa.
Chciałam tylko dojść do mojego mieszkania, rzucić się na łóżko i spać tak długo, jak tylko mogę.

James
Było już późne sobotnie popołudnie. Siedziałem razem z Mel, Roxxi, Larsem, Kirkiem i Martym w nowo otwartej teksańskiej restauracji na Olympic Boulevard. Mieliśmy się spotkać całą ekipą, ale Judy z Davidem spędzali cały dzień z dzieciakami, Agnes i Jason gdzieś pojechali, a Shanell w ogóle zapadła się pod ziemię. Obiecywała, że wpadnie i może nawet zabierze ze sobą Colina, ale nawet nie zadzwoniła że coś jej wypadło i jednak się z nami nie wybierze.
Bawiliśmy się dobrze w ósemkę i szybko zapomieliśmy o tym, że długo umawiane spotkanie nie do końca wypaliło. Restauracja była genialna, świetna atmosfera, dobre jedzenie, duże porcje, mocne drinki i ładne kelnerki. Przez cały posiłek Dave i Marty znów kłócili się z Kirkiem, więc było naprawdę wesoło. Po jakichś dwóch godzinach dostrzegliśmy przy wejściu znajomą postać, która nerwowo rozlądała się po lokalu. Skinąłem na nią ręką. Shanell spojrzała na mnie i podeszła do naszych złączonych stolików. Zajęła wolne krzesełko obok Marty'ego. Zawiesiła torebkę na oparciu i wzięła do ręki kartę menu.
- Ryan zatrzymał mnie w agencji. - wyjaśniła, nawet na nas nie patrząc. Zaczęła przerzucać kartki w menu. - Co mi polecacie?
- Weź sobie stek z grillowanego antrykotu z sosem barbecue podawany z fasolą w sosie i pieczonymi ziemniakami. Zajebiste. - powiedział Marty, zaglądając w jej kartkę.
- Nie ruszę się przez tydzień jak to zjem...
- Ja zjadłem całego swojego burgera z frytkami, pół steka Mel, dokończyłem krążki cebulowe Diany i w sumie zjadłbym coś jeszcze. Jestem jakimś pierdolonym monstrum. - stwierdziłem, biorąc do ręki moją szklankę z colą. Po chwili do naszego stolika podeszła urocza blondynka w topie bez ramiączek. Uśmiechnęła się do nas i spojrzała na Shanell.
- Mogę przyjąć zamówienie?
- A możecie mi je zapakować do domu?
- Jasne.
- To wezmę krem z cukinii z miętą i pieczone brokuły z migdałami. A teraz poproszę tylko sok ze świeżych owoców. Dzięki.
Kelnerka zapisała coś i odeszła. Marty obejrzał się za nią.
- Niezła.
- Opanuj się już. - rzucił Kirk. - A jak chcesz się z nią spotkać to u niej. Mam już dosyć.
- Tobie też ostatnio przyprowadziłem dupę do pukania, więc o co ci chodzi?
- Serio? - spytała Shan.
- Przedwczoraj wrócił z imprezy z dwiema dziewczynami. Jedną wrzucił najebaną do mojego pokoju. Wypierdoliłem ją na korytarz, gdzie spała na podłodze ze dwie godziny. Później położył spać pierwszą i wziął się za drugą.
- Wczoraj było śmieszniej. - zaśmiał się Friedman.
- Co tym razem?
- Przyłapałem go w łazience jak obracał jakąś Mulatkę na pralce w której prały się moje rzeczy.
Shanell uśmiechnęła się i spojrzała na Marty'ego.
- Popatrzył na nas, po czym powiedział: "Marty, ty nie masz mózgu" i wyszedł.
- I wy zbliżacie się do trzydziestki... - pokręciła głową i spojrzała na kelnerkę, która postawiła przed nią wysoką szklankę z sokiem. Podziękowała, a blondynka odeszła z uśmiechem. Shan popatrzyła na nas poważnym wzrokiem. - Mam pytanie. Czy u was w pracy... nie szukają może nowych pracowników? Są jakieś wolne stanowiska?
Spojrzeliśmy na nią ze zdziwieniem.
- Co się dzieje? - zapytał podejrzliwie Lars. - Agencja zerwała z tobą kontrakt?
- Nie... po prostu chciałabym się sprawdzić w czymś innym. Pracować na przykład w weekendy...
- Może u mnie by się coś znalazło, ale wątpię, że chcesz pracować na stacji benzynowej z samymi facetami. - powiedziałem, a ona od razu pokręciła głową.
- W myjni samochodowej to samo. - dorzucił Dave.
- W moim hotelu może szukają jakiejś pokojowej, chyba jedna ostatnio odeszła. - odezwała się Diana.
- O nie, nie będę sprzątać po obcych ludziach, nigdy w życiu. - oburzyła się Shanell.-  Od tego są grube imigrantki z Meksyku.
- U mnie w kinie nie ma już żadnych wolnych stanowisk. Przyjęli niedawno jakiegoś młodego chłopaka. - dodał Kirk.
- Marty, a może u ciebie? Jesteś jedynym facetem w pracy. - odezwałem się nagle. Friedman pracował w całkiem fajnym lokalu. W dzień była to kawiarnia, gdzie ludzie przychodzili na kawę albo lunch w czasie pracy. Wieczorem zamieniało się to w bar, gdzie można było posiedzieć ze znajomymi, wypić piwo czy drinka i jeść do woli z bufetu.
- Nie, jeszcze Michael pracuje wieczorami. Nikogo nowego nie szukamy, dajemy radę w pięciu.
- Zaliczyłeś już każdą koleżankę z pracy? - zaciekawił się Lars i spojrzał na niego z tajemniczym uśmiechem.
- Jeszcze nie. Lauren ma męża.
- Mel, a u ciebie w Disneylandzie? Nie potrzebujecie jakiejś Pocahontaz albo Królewny Śnieżki? - Shan była coraz bardziej załamana.
- No nie... Mamy komplet...
- Możesz spytać w klubie, w którym pracowałam. - oznajmiła Roxxi, podnosząc swoją szklankę margarity. - Moje miejsce jest wolne.
- Jak to? Dostałaś awans?
- Nie. Pokłóciłam się w czwartek z Jackiem i powiedziałam, że odchodzę. Przyszłam dzisiaj rano, żeby odebrać resztę swoich rzeczy z klubu i dostałam wypowiedzenie. - wzruszyła ramionami.
- Przecież pracowałaś tam od samego początku... Przykro mi. - Shan spojrzała na nią, a ona tylko kiwnęła głową. - Masz już coś na oku?
- Nie, ale chciałabym znaleźć jakąś pracę przed Świętem Dziękczynienia. Przyjeżdża rodzina Larsa i nie chcę żeby jego matka znowu mówiła, że jestem utrzymanką. Szmata. - popatrzyła wrogo na swojego chłopaka.
- To już niedługo. Jakie macie plany na święta? - spytał Dave, rozkładając się wygodnie na krześle.
- Teściowa przyjeżdża. - powiedziałem od razu z wyraźną niechęcią. - Ale dopiero na wigilię. Dziękczynienie spędzam z żoną i dziećmi.
- Ja w końcu poznam mojego przyszłego teścia. - pochwalił się Mustaine. - A ty Marty co będziesz robił? Jakaś laska cię zaprosiła?
- Nie. Jadę do domu razem z Kirkiem. On też jedzie do mamusi.
- A ty, Shan? - Dave spojrzał na nią.
- Z małym i moimi rodzicami. - rzuciła pospiesznie, biorąc szklankę do ręki i upijając kilka łyków.
- A nie z Frankiem?
- Z tym skurwielem? Nigdy w życiu.
- Teraz to skurwiel, ale dupy mu dałaś. - zaśmiał się Marty.
- Cicho bądź.
- A co z Colinem? Już z nim nie jesteś? - spytała z rozczarowaniem Mel.
- Jestem... - zawahała się. - Leci razem ze mną do Nowego Jorku na pokaz Marca Jacobsa.
- Kto to jest Marc Jacobs? - skrzywił się Lars.
- Projektant. - oznajmiła spokojnie Shanell.
- To tak naprawdę Kirk Hammett w przebraniu Marca Jacobsa. - powiedział Dave z pełnymi ustami.
- Dave, udław się. Chcę tego. - warknął Kirk.
- Pewnie wyjdzie na wybieg i będzie krzyczał do widowni: "Oglądajcie moją kolekcję, bo się wkurwię". - zaśmiał się Friedman.
- Marty, zrzygaj się! - krzyknął Hammett, a my wybuchnęliśmy śmiechem.
- Kirk, opanuj się. - uspokoiłem go. - Przecież nic złego nie powiedzieli, a ty im życzysz takich rzeczy. To akurat było zabawne. Wyluzuj w końcu.
- Dobra, zbieram się. Muszę jechać z małym do lekarza, a potem pójdę z nim na jakiś spacer. - oznajmiła Shanell, wstając ze swojego miejsca.
- Coś mu jest? - zmartwiła się Diana.
- Nie, jakieś badania profilaktyczne. Wszystko dobrze. Dzięki, że pytasz. - dopiła swój sok i odstawiła pustą szklankę na stół.
- Może dzisiaj wpadniemy do ciebie wieczorem pogadać. - pomyślała głośno Melanie. - Roxxi, Diana?
- I tak nie mam co robić. - Roxxi wzruszyła ramionami.
- Jasne, czemu nie. - stwierdziła Diana.
- Możecie zajrzeć do mnie koło 19:00, będę już w domu. - przewiesiła torebkę przez ramię i skinęła na nas ręką. - Na razie, trzymajcie się.
- Cześć. - powiedzieliśmy jednocześnie. Popatrzyłem jeszcze jak Shanell podchodzi do kasy, gdzie odbiera swoje zamówienie. Po chwili wyszła z restauracji, a ja wróciłem do rozmowy z resztą towarzystwa.