piątek, 31 marca 2017

Carpe Diem Baby 2 - rozdział 57.

Diana
- Teraz wygląda lepiej niż po narodzinach. Nie jest taka pomarszczona. Już nie wygląda jak krewetka, przypomina nawet człowieka. - stwierdziła Kathy, pchając przed sobą wózek z Luną. Uśmiechnęłam się.
- Widziałaś zdjęcia Dave'a z dzieciństwa? Wygląda totalnie jak on.
- Ciekawe czy z charakteru też taka będzie.
- Oby nie. - zaśmiałam się. - Nie wytrzymam z drugim Dave'em.
W pewnym momencie nagle obok nas pojawiła się starsza kobieta i zajrzała do wózka. Zdziwiłam się, bo pierwszy raz widziałam ją na oczy. Nikt normalny nie zagląda ot tak na obce dziecko.
- Coś się stało? - spytałam niepewnie.
- Piękne maleństwo. - oznajmiła, a ja się uśmiechnęłam. Po chwili jednak mina mi zrzedła. - Ale nie da się rzucić uroku. Silna osobowość.
- Lepiej już pójdziemy...
- Może powróżę? - chwyciła mnie za rękę.
- Chyba raczej "okradnę". - zakpiła Kathy. - Co za bzdury. Diana, nie wierz w te zabobony.
- I tak nie mam portfela. - wzruszyłam ramionami. - Niech pani wróży. Zobaczymy ile to warte.
- Masz jeszcze jedno dziecko. - spojrzała na mnie uważnie. - A mąż... bardzo dominujący.
Spojrzałam z przerażeniem na Trinę, która przewróciła tylko oczami i stanęła z boku z Luną.
- Dużo przeszłaś i boisz się przyszłości. - ścisnęła mocnej moją dłoń. - I słusznie. Widzę cię na ranczo. Świeci słońce. Jest z tobą mężczyzna i dziecko. Dziewczynka. Nastolatka.
- A mój syn?
- Nie widać. Nie ma żadnego chłopaka.
- Jak to?
- Diana, chodź już. Nie słuchaj tych bzdur. - wtrąciła się Kathy.
- Masz coś? Jakąś jego rzecz?
- Mam bluzę. - wyciągnęłam ją spod wózka.
- Nie dawaj jej tego, bo jeszcze ukradnie.
- Cicho, Kathy. - podałam kobiecie bluzę Travisa, a ona zaczęła ją dotykać.
- Jest z tobą bardzo zżyty. - mówiła. - Ale nie widzę go przy tobie. Jest sam. Widzę pokój pełen krwi. - zmrużyła oczy i ścisnęła mocniej bluzę. - Ktoś leży w pokoju. Ma mnóstwo ran kłutych.
Kathy wytargała jej bluzę z rąk.
- Dosyć tego. Idziemy. - powiedziała i pociągnęła mnie mocno za rękę. Odwróciłam się jeszcze raz w stronę tej kobiety, ale ona już odeszła. - Nie wierz w to. Specjalnie chciała cię postraszyć.
- To skąd wiedziała o tym, że mam jeszcze syna i dominującego faceta?
- Pewnie widziała bluzę Travisa w wózku. A dominujący facet jest w prawie każdym związku. Nawet ja mogę sobie podejść do jakiejś kobiety i powiedzieć, że ma dominującego męża. O właśnie, ona powiedziała "męża". Dave nie jest jeszcze twoim mężem.
- W sumie... - westchnęłam. Trochę mnie uspokoiła, ale nadal czułam dziwny niepokój. Kiedy wróciłam do domu, wszystko leciało mi z rąk i nie mogłam się na niczym skupić. Wieczorem Dave zauważył, że coś jest nie tak i usiadł obok. Objął mnie ramieniem i cmoknął w szyję.
- Wszystko dobrze?
- Nie. Nie wiem. To głupie.
- Co się stało?
- Byłam z Luną i twoją siostrą w parku, zaczepiła nas jakaś wróżka czy wiedźma. Zajrzała mi do wózka i powiedziała, że nie może rzucić uroku na Lunę, bo ma silną osobowość!
Dave zmarszczył brwi.
- Ale potem powiedziała, że chętnie mi powróży. - kontynuowałam. - Zaczęła mi opowiadać, że w przyszłości widzi mnie na jakimś ranczo, z mężczyzną i dziewczynką. Kiedy spytałam, czy jest tam jakiś chłopiec, odpowiedziała, że nie. Chciała jakąś rzecz Travisa, dałam jej bluzę, a ona zaczęła mówić, że jest ze mną bardzo związany, jednak nie widzi go przy mnie. - zaczęłam szybciej oddychać. - Po chwili zaczęła się dziwnie zachowywać i mówić, że widzi pokój pełen krwi, a na podłodze człowieka z ranami kłutymi. - wybuchnęłam płaczem.
- Diana, są lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku, a nie średniowiecze. - spojrzał na mnie poważnie. - Nie wierz w te bzdury. Takie rzeczy nawet ja mogę opowiadać obcym ludziom. Pójdę jutro do tego parku i nakopię jej do dupy.
Pociągnęłam nosem i przytuliłam się do niego.
- Nie myśl o tym. Za tydzień o tym zapomnisz. - wytarł moje łzy i pocałował mnie. - Tak?
- Tak...
- Kocham cię. - mruknął tuż przy moich ustach i rozpiął moją flanelową koszulę. Położyłam się, a on pochylił się nade mną i zaczął mnie całować.
Przynajmniej dzięki niemu udało mi się zapomnieć o dzisiejszej sytuacji.

James
- Ej, nie oszukuj. Kroki. - wziąłem od Nathana piłkę i rzuciłem do kosza. Nie trafiłem, więc piłka się odbiła i Nath ją złapał. Zrobił dwutakt i rzucił do kosza. - Dobrze.
- Dzięki. - odpowiedział i podał mi piłkę. Odłożyłem ją na bok. - Pogadamy?
- Ale o czym? Nic nie zrobiłem.
- Wiem. To nic strasznego. Chodź.
Niepewnie usiadł obok mnie na ławce i spojrzał na mnie.
- Chciałbyś się przeprowadzić, gdybyśmy mieli taką możliwość? - spytałem.
- Zależy dokąd.
- Na przykład do Nowego Jorku.
- To daleko...
- Wiem.
- I tutaj mamy blisko do plaży...
- Przecież praktycznie w ogóle nie chodzisz na plażę.
- Tam jest zimniej.
- Nath, czy to jest dla ciebie największy problem?
- Nie. Ale dlaczego chcecie się tam przeprowadzić?
Poprawiłem moje okulary przeciwsłoneczne i spojrzałem na powoli zachodzące słońce.
- Długo rozmawiałem z twoją mamą, wczoraj rozmawialiśmy z Sophią. Chce próbować dostać się do szkoły baletowej w Nowym Jorku. Jesteś też ty i twoja opinia również jest ważna. Nie pozwolimy Soph samej wyjechać, ale ciebie również tu nie zostawimy. Wyjeżdżamy wszyscy albo w ogóle.
- Na zawsze?
- Jeśli uda się jej dostać do tej szkoły, to zostaniemy tam przez kilka lat.
- Też będę musiał zmienić szkołę?
Kiwnąłem głową.
- Może nawet wyjdzie ci to na lepsze. Poznasz nowych przyjaciół, znajdziesz nowe hobby.
- A ty i mama?
- Pójdziemy do pracy, też poznamy nowych ludzi i będziemy robić wszystko, żeby było jak najlepiej.
- A co z twoim zespołem?
Wzruszyłem ramionami.
- Jesteście dla mnie ważniejsi niż zespół.
- Dzięki.
- Gramy dalej?
- Nie, idę już do domu.
- To chodź. - wstałem i wziąłem jego piłkę, po czym opuściliśmy osiedlowe boisko i poszliśmy do domu.

Roxxi
- To tyle na dzisiaj. Dziękuję. - powiedział Lacroix i zaczął zbierać swoje rzeczy z biurka. Wszyscy wychodzili już z sali, a ja udawałam, że jeszcze coś piszę. Kiedy wszyscy wyszli, wstałam ze swojego miejsca i wsadziłam moje notatki do torebki.
- Co studiujesz? - usłyszałam nagle. Podniosłam głowę i spojrzałam na wykładowcę, który nawet na mnie nie patrzył.
- Dziennikarstwo... Chodzę też na wykłady z nauk politycznych... No i do pana, na wykłady z poezji francuskiej... - odpowiedziałam zmieszana.
- Poezja francuska raczej nie ma nic wspólnego z polityką ani dziennikarstwem.
- Siostra mojego przyjaciela studiuje filologię francuską i kiedyś z nią tu przyszłam. Spodobało mi się.
- Nazwisko?
- Friedman. To znaczy... moje to Friedman. Roxanne Friedman. - mruknęłam z zażenowaniem. - A siostra przyjaciela to Kathrina Alves.
- Tak, znam. Drugi rok. Wielbicielka Marii Antoniny i Rewolucji Francuskiej. Szkoda tylko, że tak opuszcza wykłady. - schował swoje notatki do teczki. - Jaki jest twój ulubiony poeta francuski?
- Eee. Chyba Victor Hugo.
- Romantyzm... - zajrzał do szuflady i wyciągnął z niej małą dosyć zniszczoną książkę.
Strona sześćdziesiąt osiem. Przeczytaj i powiesz mi na następnym wykładzie, co sądzisz.
- Dobrze. - powiedziałam i nadal stałam obok niego. W końcu oderwał wzrok od swoich rzeczy i spojrzał na mnie przelotnie.
- To wszystko. Możesz iść.
- Do widzenia... - rzuciłam zmieszana, po czym wyszłam z sali.
Wieczorem, kiedy już leżałam w łóżku, wzięłam książkę, którą dał mi Lacroix i otworzyłam na stronie sześćziesiątej ósmej. Przeczytałam wiersz, ale za nim nie mogłam zrozumieć, o co w nim chodzi. Prawdopodobnie był o nieszczęśliwej miłości.
Lars położył się obok, a ja się odsunęłam.
- Co czytasz? - spytał.
- Jakiś wiersz na zajęcia.
- Mogę zobaczyć?
- Po co?
Wzruszył ramionami.
- Z ciekawości.
Podałam mu książkę, a on z zadowoleniem przeczytał wiersz. Na sam koniec wybuchnął śmiechem.
- Ale gówno. Każą wam się uczyć takich rzeczy na dziennikarstwie?
- Wal się. - wyrwałam mu książkę z rąk.
- Ty też.
- Nienawidzę cię. - wstałam z łóżka i poszłam położyć się do salonu. Tam jednak również nie mogłam się skupić na wierszu. Zaczęłam przeglądać książkę i wypadła z niej jakaś mała karteczka z numerem telefonu. Od razu podniosłam się do pozycji siedzącej. Pomyślałam, że może specjalnie ją wsadził do książki i mi ją dał. Wychyliłam się, podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer. Po drugiej stronie nie usłyszałam jednak jego, tylko mojego wykładowcę od komunikacji społecznej.
- Słucham?
Nie byłam w stanie nawet odpowiedzieć "pomyłka", tylko z zażenowaniem odłożyłam słuchawkę. Nie pomyślałam, że profesorowie też między sobą mogą się przyjaźnić.
Rzuciłam książkę na bok i przykryłam się po szyję kocem. Niedługo później zasnęłam.

***

Na kolejne zajęcia czekałam z niecierpliwością. Przez cały wykład Lacroix nie zwracał na mnie uwagi, udawał, że mnie nie ma. Myślałam, że robi to specjalnie przed innymi studentami, żeby nie pomyśleli sobie czegoś głupiego.
Kiedy wykład dobiegł końca i wszyscy wyszli z sali, podeszłam do niego i oddałam mu książkę.
- I? Co myślisz? - spytał bez emocji.
- Podobało mi się.
- Czytałaś już wcześniej ten wiersz?
- Nie.
- Naprawdę? Czytaliśmy go na zajęciach na których byłaś.
Miałam ochotę się zabić.
- Może mnie nie było...
- Byłaś, mam dobrą pamięć do takich gęb.
Spojrzałam na niego zszokowana. Po raz pierwszy nie miałam pojęcia co powiedzieć i bałam się. Przecież gdyby to był ktoś inny, już dawno bym go zniszczyła.
- W którym roku Alfred De Musset wydał "Spowiedź dziecięcą wieku"? - kontynuował. - Pytanie z ostatnich zajęć.
- Nie pamiętam. - zaśmiałam się nerwowo. - Przecież ja nie muszę tego wiedzieć. Nie studiuję filologii francuskiej.
- To po co przychodzisz na moje zajęcia?
- Bo... Po prostu... Chcę...
- Nawet nie wiesz jakie wiersze tu przerabiamy.
- Dobra. - westchnęłam. - Mam gdzieś poezję, w szczególności francuską. Naprawdę gówno mnie to obchodzi. Przychodzę tu żeby na pana popatrzeć i czekam, aż wreszcie zaprosi mnie pan na randkę.
- Nie umawiam się ze studentkami, które mogłyby być moimi córkami.
- Mam trzydzieści lat, nie dwadzieścia.
- Nie interesuje mnie to. I dobrze ci radzę, nie przychodź więcej na moje zajęcia albo tak cię załatwię, że stąd wylecisz.
- Ale...
- Wynoś się.
Spojrzałam na niego zszokowana. Nie byłam w stanie nic mu odpowiedzieć, więc po prostu stamtąd wyszłam i wróciłam do domu, gdzie od razu położyłam się do łóżka i resztę wieczoru płakałam w poduszkę.

piątek, 24 marca 2017

Carpe Diem Baby 2 - rozdział 56.

Shanell
- Wygląda pięknie. - powiedziałam, patrząc na projekty sukni ślubnej. - Dokładnie taka jaką chciałam.
- Wszystko będzie robione ręcznie, każdy szczegół. Będzie szyta specjalnie dla ciebie, nikt inny nie będzie miał takiej sukni. - powiedział do mnie projektant.
- Dziękuję. - przytuliłam go. - Już się bałam, że nikt nie będzie umiał odtworzyć mojego pomysłu, ale jest cudowna. Przyjadę w czwartek, żeby zobaczyć jak idą prace.
- Jasne.
- Milan? - spytałam, szukając go wzrokiem. Zobaczyłam, że siedzi przy biurku i bawi się koralikami. - Chodź, idziemy.
Podeszłam do niego i pomogłam mu zejść, po czym pożegnałam się i wyszłam razem z dzieckiem z budynku.
- Jedziemy coś zjeść? - spojrzałam na niego.
- Tak!
- To chodź.
Otworzyłam drzwi samochodu, żeby mały mógł wejść do środka. Pomogłam mu i zamknęłam za nim drzwi, po czym sama podeszłam do miejsca kierowcy. Kiedy chciałam wsiąść do auta, usłyszałam za sobą znajomy głos.
- Shanell? - odwróciłam się.
- Crystal... - powiedziałam pod nosem. - Cześć.
- Mój Boże, nie widziałam cię od jakichś czterech lat... Nic się nie zmieniłaś.
- Ty też nie za bardzo. Nowy kolor włosów?
- Już od dawna go mam. - uśmiechnęła się.
- Co robisz w Los Angeles?
- Mój mąż dostał awans, ale musieliśmy się tutaj przenieść. Szukamy nowego domu. Pobraliśmy się trzy lata temu.
- Gratuluję.
- Dzięki. A co u ciebie? Jesteś sama?
- W kwietniu biorę ślub. - uśmiechnęłam się.
- O... - wyglądała na zaskoczoną. - Gratuluję. Z kim?
- Z Nickiem.
- Pamiętam go.
Kiwnęłam głową i rozejrzałam się zakłopotana.
- Moi rodzice często się zastanawiają co u ciebie. Tak nagle zniknęłaś...
- Nie zniknęłam. Cały czas mieszkam w tym samym miejscu. - wzruszyłam ramionami. - Po prostu... sama nie wiem. Chciałam zapomnieć.
- Dlaczego?
Westchnęłam.
- Nie chcę rozdrapywać starych ran. Mam już nową rodzinę, a o tym życiu chcę zapomnieć, ok? - zdenerwowałam się trochę. - Skoro tak bardzo wam przeszkadzało to, że się z wami nie kontaktuję, to dlaczego ani ty ani twoi rodzice nie próbowaliście do mnie zadzwonić? Cały czas mam ten sam numer telefonu i mieszkam tam gdzie zawsze. Zresztą... - machnęłam ręką.
- Mamo... - zawołał Milan z samochodu.
- Muszę iść, dziecko jest głodne. - otworzyłam drzwi. - Miłego dnia. Skoro będziesz teraz mieszkać w LA to możesz mnie kiedyś odwiedzić. Wiesz gdzie mieszkam.
Skinęłam na nią ręką i wsiadłam do środka. Zabrałam Milana do najbliższej restauracji i zamówiłam coś do jedzenia.
Myślałam o przypadkowym spotkaniu z siostrą Cliffa i o jego rodzinie, która bez przerwy się we wszystko wtrącała. Dlatego po jego śmierci nie chciałam mieć już z nimi kontaktu. Nie chciałam żeby mieli jakiś wpływ na moje życie, rozdrapywać starych ran, wspominać. Chciałam już na zawsze zamknąć ten rozdział i zacząć nowe życie, z Nickiem i Milanem. I w sumie nawet mi się to udało. Nie żyłam przeszłością, założyłam swoją własną rodzinę. Nawet nie chciałam myśleć o tym, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdyby Cliff żył i nadal bym z nim była.
- Kim była ta pani? - spytał Milan z buzią pełną naleśników. Wytarłam mu czekoladę z kącika ust.
- Dawna koleżanka.
- Ty jesteś ładniejsza.
Uśmiechnęłam się.
- Dziękuję, kochanie. Jesteś gotowy, żeby iść do przedszkola?
- Tak.
- Będzie fajnie. A jak nie to pójdziesz do innego.
Kiedy zjedliśmy, zostawiłam pieniądze na stoliku i wróciliśmy do domu, gdzie spędziłam resztę dnia z moim synkiem.

Mel
Uśmiechnęłam się do Sophii, która właśnie skończyła zajęcia baletu i pobiegła do szatni z resztą dziewczyn, żeby się przebrać. Wstałam ze swojego miejsca, wzięłam torebkę i chciałam już wyjść z sali, kiedy zaczepiła mnie kobieta prowadząca zajęcia.
- Możemy chwilę porozmawiać? - spytała.
- Jasne. - odpowiedziałam, a ona zaprosiła mnie do swojego gabinetu. Po drodze zastanawiałam się, co mogło się stać. Czy Sophia jest nieobecna, kiedy nie ma z nią mnie lub Jamesa, czy opuściła się w zajęciach, czy może sprawia problemy. Nauczycielka pozwoliła mi usiąść i sama zajęła miejsce przy biurku.
- Coś się stało? - spytałam.
- Nie. - odpowiedziała, a ja odetchnęłam z ulgą. - Sophia naprawdę dobrze sobie radzi. Ma dobrą postawę, radzi sobie z obrotami. Jest zaangażowana. Wiem, że uczęszcza na zajęcia od kilku lat, więc nie jest to chwilowy kaprys. Większość dziewczynek jest tu dlatego, że chodzą tu ich koleżanki lub rodzice je siłą zapisali.
- To była jej decyzja. Też byliśmy pewni, że po jakimś czasie jej się to znudzi, ale kocha to.
- Uważam, że powinna próbować dostać się do School of American Ballet w Nowym Jorku. - oznajmiła. - Tutaj nie ma żadnej dobrej szkoły baletowej. Ta jest w światowej czołówce.
- Chyba się pani trochę zagalapowała. - uśmiechnęłam się. - Wiem, że to kocha, ale wątpię, że będzie chciała wiązać z tym swoje życie. Taka kariera raczej długo nie trwa.
- Długo może i nie trwa, ale po zakończeniu kariery może zostać nauczycielką w jednej z najlepszych szkół baletowych na świecie. Może być choreografem lub mieć własną grupę taneczną.
Zamyśliłam się.
- Proszę o tym na spokojnie pomyśleć. - wstała ze swojego miejsca. - Porozmawiać z nią i z mężem. I dać mi znać po kolejnych zajęciach.
- Dobrze. - wstałam i wzięłam swoją torebkę, po czym razem wyszłyśmy z gabinetu. Kiedy Soph wyszła z koleżankami z szatni, pojechałyśmy do domu, a ja nic jej nie wspominałam o rozmowie z nauczycielką. Dopiero późnym wieczorem, kiedy James wrócił z pracy, a dzieci już spały, poruszyłam z nim ten temat.
- Rozmawiałam dzisiaj z nauczycielką baletu. Powiedziała, że Sophia powinna próbować dostać się do School of American Ballet w Nowym Jorku. Co o tym sądzisz?
- Nie wiem. Skąd możemy wiedzieć, czy za jakiś czas nie będzie chciała zająć się czymś innym niż baletem.
- Kilka lat temu też tak myśleliśmy.
- To poważna sprawa. Nowy Jork jest na drugim końcu kraju. Nie puszczę jedenastoletniej córki samej na wschodnie wybrzeże.
- Jasne, że nie. Dlatego najpierw mówię o tym tobie, a nie jej. To poważna sprawa i powinniśmy o tym razem pomyśleć i podjąć decyzję. Jeśli dostanie się do tej szkoły, będzie musiała zostać tam kilka lat. Więc my również będziemy musieli się przeprowadzić.
- Wtedy Nathan zacznie się buntować. On ma tutaj szkołę i przyjaciół. Ale nie zostawimy go przecież samego. Nie zrobimy też tak, że ty wyjedziesz z nią, a ja zostanę z nim tutaj. Rozleci nam się rodzina.
- Wiem. Wszyscy razem musimy usiąść i porozmawiać o tym.
Wzięłam jego pusty talerz i wstawiłam do zlewu.
- Idę się już położyć. - oznajmiłam.
- Ja jeszcze wezmę prysznic.
Wstał, po czym pocałował mnie i ruszył w stronę łazienki, a ja poszłam do sypialni.

Roxxi
- Masz już suknię ślubną? - spytałam Shanell, kiedy przechodziłyśmy pomiędzy kolejnymi działami w sklepie.
- Szyje się. Pokażę ci projekt w domu. Weźmiesz kaszkę dla dziecka? Jest za tobą.
- Bananowa czy malinowa?
- Bananowa.
Wzięłam jedno opakowanie i wrzuciłam je do koszyka. W tym samym momencie przy kasie zobaczyłam mój obiekt westchnień z uczelni. Cała zesztywniałam.
- Shanell, to on!
- Co? - zmarszczyła brwi. Pociągnęłam ją, aż wypuściła butelkę wody z ręki.
- To on. Lacroix.
- Ahh, ten twój żabojad. Który to?
- Ten w błękitnej koszuli. Przy kasie numer dwa.
Shanell wychyliła się, żeby lepiej go zobaczyć. Właśnie pakował swoje zakupy, mając ten sam kamienny wyraz twarzy co zwykle. Chwilę później zapłacił i bez słowa wyszedł ze sklepu.
- W sumie... normalny. Nawet pasuje na takiego kochanka. Ale wygląda na niemiłego. Ciekawe jaki jest w łóżku.
- Przestań. - westchnęłam nerwowo. - Idziemy już?
- Tak, Nick już pewnie dostaje szału w samochodzie. Wezmę jeszcze kukurydzę do salatki.
Poszłyśmy jeszcze na chwilę do kolejnego działu, wzięłyśmy kilka rzeczy, po czym poszłyśmy do kasy. Kiedy zapłaciłyśmy i wyszłyśmy z supermarketu, Shanell zaczęła mnie pytać, kiedy Lars przyjdzie na kolację. Nie słuchałam jej, ponieważ na parkingu znowu dostrzegłam wykładowcę z uczelni. Wyglądał na jeszcze bardziej zdenerwowanego niż zwykle.
- Twojemu Francuzowi chyba się samochód zepsuł. - powiedziała, wkładając zakupy do bagażnika. - Może mu pomożemy?
- Nie, Sha...
- Hej, możemy panu pomóc? - zawołała. - Mój narzeczony zna się na samochodach, może sobie poradzi.
- Nie sądzę. - odparł. - Ale może zobaczyć.
- Uuu, ale akcent.
- uśmiechnęła się i poprosiła Nicka, żeby poszedł mu pomóc. Nick oczywiście wcale nie był dobrym mechanikiem. Zrobiła to specjalnie. Menza mimo wszystko wyszedł z samochodu i poszedł do mężczyzny. My poszłyśmy za nim. Shanell udawała zatroskaną zupełnie obcym facetem, a ja przynajmniej mogłam postać obok i na niego popatrzeć.
- Niech pan teraz sprawdzi. - powiedział Nick, który zrobił coś pod maską. Lacroix wsiadł do środka i odpalił samochód. Wyglądało na to, że wszystko jest już w porządku.
- Rozrusznik się zawiesił, nic wielkiego. - oznajmił Nick, zamykając maskę.
- Dziękuję za pomoc.
- Nie ma sprawy. - odpowiedział Nick, a wykładowca zaraz po tym odjechał bez pożegnania. Chyba nawet mnie nie rozpoznał.
- Nie ma humoru czy zawsze taki jest? - spytała Shan.
- Zawsze... przynajmniej wtedy kiedy go widzę. Czasami nawet nie odpowiada "dzień dobry".
- Weź go sobie odpuść, to chyba jakiś cham. Zresztą, spędziłam we Francji mnóstwo czasu i wiem jacy oni są. Widzą tylko czubek własnego nosa.
- Zupełnie jak ty.
- Oni są w tym mistrzami. Uczę się od najlepszych.
Pokręciłam tylko głową i ruszyliśmy w stronę ich samochodu, po czym pojechaliśmy do nich. Jakiś czas później dołączył do nas Lars.
Przez resztę wieczoru starałam się nie myśleć o tym facecie, ale średnio mi to wychodziło.

piątek, 10 marca 2017

Carpe Diem Baby 2 - rozdział 55.

Roxxi
Nadszedł grudzień. Mój związek z Larsem przechodził przez różne etapy, bywało dobrze, ale bywało też źle. Ja studiowałam, wiele rzeczy nadal mnie męczyło, a on nadal zajmował się swoimi sprawami i zespołem.
W połowie grudnia mieliśmy wybrać się do Danii na narty. Nie lubiłam Danii, zimna, nie potrafiłam też jeździć na nartach. Diva z Kalifornii nie była przyzwyczajona do takich warunków. Nie wspominając już o matce Larsa, z którą cały czas się nienawidziłam.
Kiedy byliśmy już na miejscu, w jego rodzinnym domu w Kopenhadze, zjedliśmy coś i poszliśmy do jego pokoju żeby się rozpakować. Gdy ze wszystkim się uporaliśmy, położyliśmy się na łóżku i włączyliśmy telewizor.
- Tłumacz mi. - powiedziałam, przytulając się do niego.
- Cały film?
- Jakieś ciekawsze fragmenty.
- Dobra. - mruknął, obejmując mnie. Po jakichś dwudziestu minutach przestał do mnie cokolwiek mówić i sam ze znudzeniem oglądał film. Moja ręka powędrowała do jego krocza i wzięłam się za rozpinanie jego jeansów. Jak na złość do pokoju od razu weszła jego matka.
- Nie przeszkadzam? - spytała ironicznie.
- Przeszkadzasz, właśnie miałam zamiar mu obciągnąć. A tak w ogóle to puka się.
- To mój dom i moje zasady. - rzuciła oschle. - Niedługo obiad.
- Co będzie? - zapytał Lars.
- Dorsz.
- Nie znoszę ryb. - oznajmiłam.
- Wiem. - odparła, po czym wyszła z pokoju. Spojrzałam zdenerwowana na Larsa.
- Nienawidzę jej. Znowu robi mi na złość!
- Daj jej spokój...
- Ja od początku byłam spokojna i nic jej nie mówiłam. To ona zaczęła.
- Ona... taka już jest...
- Gówno mnie to obchodzi. Ma się trzymać ode mnie z daleka.
- Dobra. Powiem jej, żeby nic ci nie mówiła.
Spojrzałam na niego wrogo, a po chwili odwróciłam wzrok i nic więcej nie mówiłam. Wiedziałam, że Lars i tak nic nie powie swojej matce i nic się nie zmieni. Miałam już tego dosyć.

***

- A teraz wstań! - krzyknął do mnie Lars.
Wstałam ze śniegu i próbowałam utrzymać równowagę na nartach. Podał mi dwa kije. - Widzisz? Dałaś radę. Chodź, przejedziemy się.
- Ale ja nie umiem!
- Nauczysz się. - pociągnął mnie lekko za rękę. Ja zaczęłam się delikatnie poruszać. Kiedy byłam już przekonana, że idzie mi całkiem nieźle, przewróciłam się do tyłu. Lars bez słowa pomógł mi wstać i objął mnie w pasie. Jechaliśmy dalej, a on cały czas mnie trzymał.
- Patrz, już jadę! Puść mnie! - krzyknęłam. Puścił mnie, a ja z uśmiechem na ustach jechałam dalej. W pewnym momencie ktoś przejechał obok i zahaczył o mnie. Ja przewróciłam się prosto na twarz i przez chwilę turlałam się w dół. W końcu ktoś mnie zatrzymał i pomógł mi wstać. Spytał o coś po duńsku.
- Spierdalaj! - wydarłam się. Ściągnęłam narty, swoje gogle i kask. Pociągnęłam nosem i ruszyłam przed siebie.
- Roxxi! - Lars zjechał do mnie.
- Zostaw mnie! Wracam kurwa do domu, nienawidzę tego miejsca!
- Jesteśmy tu pierwszy raz!
- Nienawidzę Danii, ciebie, tych ludzi i twojej pierdolonej matki! - krzyknęłam.
- Roxxi!
- Daj mi kurwa spokój! Nie odzywaj się do mnie!
Wytarłam swoją mokrą i zasmarkaną twarz, a niedługo później byłam już w domu. Spakowałam moje rzeczy i wpakowałam się pod kołdrę. Jakiś czas później do pokoju wszedł Lars.
- Serio kurwa? Robisz sceny, bo przewróciłaś się na nartach?
- Nie chodzi tylko o narty!
- A o co?!
- O wszystko! Jutro wracam do domu.
- Dobra. Jak sobie chcesz. Ja zostaję.
Przesunęłam się na drugi brzeg łóżka i położył się obok. Bez słowa odwróciłam się na bok, a jakiś czas później udało mi się zasnąć.

Shanell
Właśnie wychodziłam z prywatnego przedszkola, w którym byłam na rozmowie z dyrektorem. Nick postawił na swoim i postanowiliśmy zapisać w końcu Milana do przedszkola.
Kiedy wyszłam z budynku, zauważyłam Roxxi, która stała przy moim samochodzie i nerwowo paliła papierosa. Zdziwiłam się, bo dwa dni temu wyleciała razem z Larsem do Danii. Zsunęłam z nosa okulary przeciwsłoneczne i podeszłam do niej.
- Ty nie powinnaś być na nartach? - spytałam. Pokręciła tylko głową. - Jak mnie tu znalazłaś?
- Nick powiedział mi, że tu będziesz.
- Coś się stało?
- Chodź coś zjeść, pogadamy. - wyrzuciła niedopałek na chodnik i przydrepła go grubym obcasem.
- Tutaj za rogiem jest fajny lunch bar, możemy tam iść.
Wyciągnęłam portfel z torebki i ruszyłyśmy w stronę lokalu. Zajęłyśmy jeden z wolnych stolików na zewnątrz i zamówiłyśmy coś. Roxanne odpaliła kolejnego papierosa i przysunęła do siebie popielniczkę.
- Jak było na nartach? Nick też chce jechać, ale ja się waham. Nigdy nie jeździłam.
- Nie jedź. Jest chujowo i zimno. Jak nie umiesz jeździć to cię tam zeżrą. Lepiej wylegiwać się na plaży.
- Chyba zrezygnujemy z tej Kanady... Dziękuję. - uśmiechnęłam się do kelnerki, która postawiła przede mną moją kawę i sałatkę z gruszką i serem pleśniowym.
- Dzięki. - rzuciła Roxxi, kiedy dziewczyna podała jej zupę krem z kukurydzy. Zaciągnęła się i odprowadziła kelnerkę wzrokiem. Po chwili spojrzała na mnie i wypuściła chmurę dymu z ust.
- Co się stało? - spytałam niepewnie.
- Jest taki facet na uniwersytecie... Wykładowca, profesor romanistyki. Byłam na jego wykładzie z poezji francuskiej.
- Wredny? Straszny?
- Wymagający. - podniosła swoją szklankę z wodą i napiła się. - Nawet bardzo.
- Nie radzisz sobie? Boisz się go?
- Nie, tylko... To ciężkie. Nie wiem do kogo ostatnio czułam coś takiego. Chyba do Jeffa, a ile lat temu się z nim spotykałam.
- Zakochałaś się?!
- Nie, nie. Wolę być ostrożna z tym słowem. Może po prostu jestem zauroczona, podziwiam go. Ale to naprawdę dziwne. Ostatnio tak na mnie spojrzał, że aż mnie zmroziło. Przez cały wykład patrzyłam w niego jak w obrazek.
- Ma żonę?
- Chyba nie. Nie nosi obrączki.
- Wiesz coś chociaż o nim?
- Rozmawiałam ze studentami romanistyki, którzy mają z nim zajęcia. Nazywa się Adrien Lacroix i jest Francuzem. Urodził się tam i wychował, ale jak miał kilka lat przeniósł się z rodziną do Stanów. Tutaj skończył szkołę i studia. Ma około czterdziestu lat. Tyle wiem.
- Przecież ty nie znosisz Francuzów! Zawsze mówiłaś, że to zwykłe żabojady i tchórze.
- Perkusistów też nigdy nie lubiłam. - przewróciła oczami.
- Roxxi, odpuść sobie... wpakujesz się jeszcze w jakiś romans. W dodatku z profesorem. Będzie nieciekawie, jak ktoś się o tym dowie. I na uczelni i w twoim życiu prywatnym.
- Wykładowcy mogą się spotykać z kim chcą. Studenci też są dorośli. Zresztą... - machnęła ręką. Wyciągnęła kolejną fajkę z paczki i zapaliła ją resztą poprzedniego papierosa. Zgasiła niedopałek w popielniczce. - To nie mój świat. On jest profesorem, wykłada na uniwersytecie, a ja kim kurwa jestem? Nikim.
- Nie mów tak. Zmieniłaś się. Poszłaś na dziennikarstwo, może po studiach dostaniesz się do gazety lub telewizji. Jesteś piękna, silna, samodzielna. Wcale byś od niego nie odstawała. Ale... przecież masz Larsa.
- Ja nie wiem czy chcę być z Larsem. Kocham go i... - westchnęła. - Naprawdę go kocham, mimo tego co mówią inni. Nie jestem z nim dla kasy. Był super kumplem do picia, do imprez, obydwoje byliśmy duszą towarzystwa. Ale nie wyobrażam sobie, żebym mogła spędzić z nim resztę życia. Wyobrażasz nas sobie z dzieckiem? Jak bierzemy ślub?
- Nie możesz mnie pytać o takie rzeczy. Jeszcze z pięć lat temu przez myśl by mi nie przeszło, że kiedykolwiek będę miała dziecko. Za chwilę mój syn idzie do przedszkola. Więc równie dobrze ty za jakiś czas możesz wziąć ślub i urodzić.
- Nie z nim. Nie nadajemy się razem do takiego życia. Nie dojrzał do bycia ojcem czy mężem, nadal jest takim dużym dzieciakiem. Wspólne dorosłe życie nie jest dla nas. Pewnie z kimś innym by się nam udało, ale nie mi z nim ani jemu ze mną.
- Zrobisz jak uważasz. To twoje życie. Jednak jesteście już tyle lat razem. O czymś to świadczy.
Zgasiła papierosa w popielniczce i wzięła dużego łyka swojej wody z lodem.
- Ludzie rozwodzą się czasami po trzydziestu latach małżeństwa. - wzruszyła ramionami. - Ty z Cliffem też byłaś tyle czasu, a po jego śmierci marudziłaś, że już nikogo sobie nie znajdziesz. Teraz się ruchasz z Nickiem aż wióry lecą.
Uśmiechnęłam się tajemniczo, ale po chwili spoważniałam.
- To była trochę inna sprawa. Cliff zginął w wypadku. Może gdyby nie to, nadal bym z nim była. A Lars żyje, tylko ty chcesz zostawić go dla pana profesora z Francji.
- Dlaczego ty wszystko bierzesz tak dosłownie?! Powiedziałam tylko jaka jest sytuacja, a ty już się zachowujesz tak, jakbym go rzuciła i poszła do tego profesora.
- Dobra, skończmy temat i jedzmy. Zupa ci już wystygła. - westchnęłam i usiadłam wyprostowana. Roxxi tylko westchnęła cicho i wzięła swoją łyżkę, po czym zaczęła jeść. Do końca spotkania prawie w ogóle się nie odzywała.

Diana
Weszłam do mieszkania i położyłam torbę z zakupami na blacie. Powiesiłam swoją torebkę na oparciu krzesełka i ruszyłam w stronę salonu. Było cicho, a Dave'a nie było, więc zajrzałam do pokoju dzieci. Tam również nie było ani Travisa ani Luny. Pomyślałam, że może poszli na spacer. Wróciłam więc do kuchni, rozpakowałam zakupy, włączyłam radio i wzięłam się za robienie obiadu. Kiedy kończyłam kroić pomidory do sałatki, do kuchni wszedł Travis. Miał rozczochrane włosy i przecierał oczy. Ziewnął cicho. Spojrzałam na niego zaskoczona.
- Jesteś w domu, kochanie? Spałeś?
- Tak.
- Gdzie?
- U ciebie.
- Gdzie Dave i Luna?
- Też śpią.
- Serio? - odłożyłam nóż i wstałam ze swojego miejsca. Poszłam do sypialni i otworzyłam drzwi. Luna słodko spała na klatce piersiowej Dave'a.
Westchnęłam cicho i oparłam się o ścianę. Ten widok był naprawdę rozczulający.
Chwilę później z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu. Zamknęłam po cichu drzwi sypialni, poszłam do salonu i podniosłam słuchawkę.
- Halo?
- Cześć Diana. Słyszałem że urodziłaś. Gratuluję.
Zmarszczyłam brwi.
- Urodziłam już ponad dwa miesiące temu. Jakbyś częściej kontaktował się z synem to byś wiedział. - powiedziałam chłodno do Josha.
- Ja właśnie w tej sprawie. Chciałem przyjść w ten weekend, ale... coś mi... wypadło.
- Jasne. Jak zawsze. - wychyliłam się, żeby zajrzeć czy Travis przypadkiem nie podsłuchuje. Na szczęście siedział przy stole i jadł sałatkę, nie zwracając na nic innego uwagi.
- Naprawdę... muszę...
- Josh, moi znajomi widzieli cię w zeszłą sobotę w jakimś klubie nocnym na Sunset, jak zabawiałeś się ze striptizerkami, a pod klubem kupowałeś działkę.
- Kto ci takich bzdur naopowiadał? Pewnie twój narzeczony, on zna każdego dilera i dziwkę w mieście.
- Nie, Dave w zeszłą sobotę zajmował się dziećmi. Wiem to od kogoś innego i nie próbuj się wywinąć.
- Ale co to za problem? Nie jesteśmy od dawna razem.
- Osobiście w ogóle mnie to nie obchodzi i możesz robić co chcesz, bo już nie jesteśmy parą, ale jako matkę naszego dziecka bardzo mnie to interesuje. Nie życzę sobie, żebyś był pod wpływem czegoś, kiedy będziesz przebywał z Travisem.
- Ale ja nie jestem narkomanem.
Westchnęłam.
- Rozumiesz? Jeśli odkryję lub dowiem się, że naćpany zajmujesz się moim dzieckiem, to nigdy więcej nie pozwolę ci się z nim zobaczyć.
- To jest też moje dziecko.
- Chyba co najwyżej twoje nasienie. To ja go wychowuję.
- Dobra. Przyjdę w przyszłą sobotę. - powiedział takim tonem, jakby w ogóle nie docierało do niego to co mówię.
Bez pożegnania odłożyłam słuchawkę i po prostu wróciłam do swoich zajęć.