sobota, 4 lipca 2015

Epilog

Nie chce mi się wierzyć, że to już koniec. To moje najdłuższe opowiadanie. Strasznie się do niego przywiązałam i kiedy czytam wyrywkowo co niektóre rozdziały doszłam do wniosku, że to najlepsze co do tej pory napisałam. Z każdym kolejnym rozdziałem widzę różnicę, było coraz lepiej. Tutaj udało mi się wykreować moje najlepsze postacie, Susie, Devona, Alana, Tylera... tak naprawdę to mało brakowało, a nigdy nie skończyłabym tej historii, a wy nigdy byście jej do końca nie przeczytali. Podczas pisania "The Unforgiven" miałam okropny okres w życiu prywatnym, nie miałam ochoty na pisanie. Przez kilka miesięcy nic nie publikowałam. Chciałam usunąć bloga i więcej nie pisać. Ale któregoś dnia znowu usiadłam, zaczęłam to czytać od początku i dopisywać kolejne zdania, rozdziały. Postać Su jest chyba dobrym odzwierciedleniem tego wszystkiego, co wtedy czułam. Stała się moją przyjaciółką. Wypłakiwałam sobie oczy, pisząc kolejne rozdziały, zrzuciłam na nią wszystko, co najgorsze. Może po to, żebym zobaczyła, że inni mają gorzej ode mnie albo po to, żebym dzięki niej wyrzuciła z siebie to wszystko. Cierpiała razem ze mną. I razem ze mną przeżyła ten ciężki okres. Kocham ją. 
Chcę podziękować wszystkim, którzy to czytali, którzy mnie nie zostawili przez ten czas, którzy czekali co tydzień (albo co kilka miesięcy...) na rozdział... Tym, którzy się kilka razy odezwali w komentarzu. Nawet tym, którzy w ogóle się nie odzywali (może odezwą się na koniec). No i tym, którzy byli w komentarzach prawie zawsze... Ewie, królowej DeMars (wiesz, że musiałam :')), Wampirowej, Nadine... złodziejom nie dziękuję.
Tak naprawdę takie zakończenie miałam zaplanowane od początku. W trakcie pisania pojawiały się inne koncepcje... Susan miała umrzeć, Su miała zostać kompletnie sama, miało się okazać, że Tyler jednak żyje i uciekł, a potem do niej wrócił... Ale doszłam do wniosku, że pierwsze zakończenie było najlepsze. I jest. Jest cudownie. Po tych wszystkich smutnych rozdziałach Susie w końcu zasłużyła na wszystko, co najlepsze.
Dziękuję jeszcze raz. I kiedy wrócę z wakacji, zapraszam na prolog "Carpe Diem Baby 2". Tęskniłam za nimi.
Jeszcze raz dziękuję.
PS: kobieta na zdjęciach, która gra Su, to wszędzie ta sama osoba. Po prostu są to zdjęcia z różnych okresów, a ta pani bardzo lubi się zmieniać i ekserymentować z wyglądem.

5 lat później


Po ponad roku starań o dziecko, podczas rutynowego badania krwi dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Wszyscy byli niesamowicie szczęśliwi, nawet mimo tych ciągłych straszeń lekarzy, że mój organizm jest słaby i mogę nie przeżyć porodu. Radość jednak nie trwała zbyt długo. Poroniłam w ósmym tygodniu. Kiedy leżałam w szpitalu pomyślałam sobie, że to może jakaś kara za grzechy. Tego było już zbyt wiele. Nie chciałam już zachodzić w ciążę, nie miałam nawet ochoty myśleć o dzieciach.
Żebym tak bardzo nie przejmowała się tym co się stało, Devon kupił mi pieska, małego beagle'a. Zwariowałam na jego punkcie. Otrzymał imię Rocco, spał z nami w łóżku, codziennie chodziłam z nim na spacery, musiałam wejść do każdego mijanego sklepu zoologicznego i wychodziłam z niego obładowana torbami. Dev momentami żałował, że go kupił, bo uważał, że więcej czasu poświęcam naszemu psu niż jemu.
Któregoś dnia Devon musiał jechać do LA, żeby pokazać swoje stare mieszkanie kilku studentom, którzy chcieli je wynająć. Małżeństwu, które się po nas do niego wprowadziło urodziło się kolejne dziecko i postanowili poszukać czegoś większego. Kiedy wrócił wieczorem, ja siedziałam na schodach i patrzyłam na psa, który biegał po podwórku. Mój mąż usiadł obok mnie i podsunął mi pod nos jakieś broszury. Spojrzałam na nie. Adopcja.
Byłam do tego dosyć sceptycznie nastawiona. Proces adopcyjny jest długi i skomplikowany. Bałam się, że może nie będą chcieli nam dać dziecka, albo co najgorsze, nie poczuję żadnego instyktu macierzyńskiego. Rozmawialiśmy o tym naprawdę bardzo długo. W końcu umówiliśmy się na spotkanie w ośrodku adopcyjnym, a potem zapisaliśmy się na kurs dla rodzin zastępczych. Po ukończeniu szkolenia zostaliśmy zaproszeni na jeszcze jedną rozmowę, która była podsumowaniem wszystkich spotkań oraz potwierdzeniem naszych oczekiwań. 
Po kilku miesiącach dostaliśmy najważniejszy telefon w naszym życiu i mogliśmy przyjechać zobaczyć dziecko. Przez całą drogę byłam przerażona. Nogi miałam jak z waty, żołądek ściśnięty, a myśli były nie do opanowania. Bałam się, że kiedy zobaczę maleństwo, nie będę czuła tego, co czują matki, kiedy po porodzie lekarze kładą dzieci na ich piersiach. Nic bardziej mylnego. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Indię, poczułam, jakby cały strach ze mnie uciekł. Była taka malutka, delikatna i bezbronna. Nie zwracałam nawet uwagi na to, że wygląda trochę inaczej niż my...
India była w połowie Azjatką, jej matka porzuciła ją w szpitalu. Pani z ośrodka adopcyjnego powiedziała, że dziecko właśnie ze względu na pochodzenie ma małe szanse na adopcję. Spojrzeliśmy z Devonem na siebie i nic nie musieliśmy mówić. Wiedzieliśmy, że chcemy ją wziąć ze sobą.
Kiedy mała pojawiła się w naszym domu, wszystko się zmieniło. Nie było już spania do dwunastej w południe. Budziliśmy się w nocy co trzy godziny, żeby ją nakarmić i ukołysać do snu. Musieliśmy pilnować wizyt u lekarza, tego co może jeść, a co nie. Z Indią życie nie było monotonne, codziennie się coś działo. Zepsułam blender, kiedy pierwszy raz chciałam zrobić dla niej zupkę. Jej śpioszki skurczyły się w praniu, bo ustawiłam zbyt wysoką temperaturę. Innego dnia, kiedy prasowałam mała zaczęła płakać, pobiegłam do niej, nie wyłączając wcześniej żelazka i spaliłam ulubioną koszulkę Devona. Nikt nie reagował dziwnie, kiedy zaglądał do wózka i widział małą Azjatkę. A nawet jeśli, kogo by to obchodziło. Była naszą małą córeczką. Szybko również zdobyła serce mojego ojca, który długo czekał na swojego pierwszego wnuka.


To zdjęcie z pierwszego spotkania Indii z moim tatą. Phoenix, 1994 rok. Dosyć często jeździmy z małą do LA, żeby odwiedzić mojego ojca i Nicole oraz Alana, który został chrzestnym małej Indii. Uwielbia małą, zresztą ze wzajemnością.
Alan nadal jest związany z Riley, a od prawie dwóch lat są małżeństwem. Co prawda wzięli ślub pod wpływem alkoholu po ostrej kłótni w Las Vegas, na drugi dzień nic nie pamiętali, a my dowiedzieliśmy się o tym dopiero trzy miesiące później. Ich związek jest bardzo interesujący. Warto dodać, że właśnie dzięki swojej żonie od ponad roku Alan nie bierze kokainy. A całe życie twierdził, że umrze z przedawkowania i mamy schować mu do trumny lufę z kokainą...
W 1994 roku Blake znowu pojawił się w moim życiu. Dowiedziałam się zupełnie przez przypadek, że znowu zgwałcił i pobił jakąś swoją dziewczynę, która leżała w ciężkim stanie w szpitalu. Czułam się po części winna, ponieważ ja nawet nie rozmawiałam z policją, kiedy prawie skatował mnie na śmierć. Kryłam go przez kilka lat. Postanowiłam w końcu przerwać milczenie i złożyć zeznania. Nie chciałam, żeby inne dziewczyny przeżywały to co ja, jego siostra, jego była... Nie mogłam na niego patrzeć podczas rozprawy sądowej. Nie żałował ani trochę tego, co zrobił. Trafił do szpitala psychiatrycznego na oddział zamknięty. Nie wiem, czy kiedyś stamtąd wyjdzie. Oby nie. Mam nadzieję, że już nigdy nie skrzywdzi żadnej kobiety.
Zostając przy kwestii byłych chłopaków, w kwietniu 1993 roku zadzwoniła do mnie dziewczyna, która miała na imię Gina i poprosiła mnie o spotkanie. Nie wiedziałam kompletnie o co chodzi. Próbowałam sobie przypomnieć jakąś Ginę, ale nie znałam nikogo o tym imieniu. Spotkałam się z nią miesiąc później w restauracji Soho House w zachodnim Hollywood, kiedy pojechałam z Indią do Los Angeles. Gina była młodszą siostrą Tylera. Wiedziałam, że Tyler ma dwie młodsze siostry, ale nigdy mnie z nimi nie zapoznał. Nie wiedziałam też, dlaczego kilka lat po jego śmierci chciała się ze mną spotkać. Opowiedziała mi o tym, że wyłowiono ciało z rzeki, zrobiono testy DNA, a wyniki nie pozostawiały wątpliwości. To był Tyler. To mną wstrząsnęło. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Na policji bez przerwy mi powtarzali, że nie mam co liczyć na to, że kiedykolwiek odnajdą jego ciało. Starałam się z tym jakoś pogodzić. Później Cameron stwierdził, że Tyler nigdy mnie nie kochał, co było kolejnym ciosem. Chciałam o nim zapomnieć, chociaż nie było to takie łatwe. Gina jednak powiedziała mi coś bardzo ważnego, coś, o czym chyba nigdy nie zapomnę. Tyler często widywał się z siostrami i swoją mamą. Pomagał im i wspierał je finansowo. Zawsze powtarzał Ginie, że bardzo mnie kocha. Często opowiadał też o mnie swojej matce i chciał, żeby w końcu mnie poznała. Nigdy wcześniej nie przyprowadzał żadnych dziewczyn do domu. Nie utrzymuję kontaktu z Giną i jej rodziną, ale jestem jej wdzięczna za to, że jakoś do mnie dotarła i opowiedziała o tym wszystkim.
Jeśli chodzi o Jamesa, nasze relacje trochę się ociepliły. Spotkałam go na rozdaniu nagród MTV w 1996 roku. Co prawda nie spędziliśmy tego wieczoru jak starzy dobrzy przyjaciele, ale zauważyłam go, przywitaliśmy się, zamieniłam z nim kilka słów i każde poszło w swoją stronę. Wygląda dobrze z brodą i w krótkich włosach.
Nadal jest z Kris, jakiś czas temu wzięli ślub na Hawajach. Wychowują razem Kendalla, który nawet mnie nie pamięta i nie ma pojęcia o moim istnieniu. Tak jest najlepiej dla wszystkich. Jest bardzo podobny do Jamesa. Ma takie same błękitne oczy, jasne blond włosy. Razem z nim był na owej imprezie, szedł między Kristen i Jamesem, trzymając ich za ręce. Kris na pewno jest dla niego wspaniałą mamą. Nie jestem zawistna, cieszę się, że James ułożył sobie życie, ma rodzinę i jest szczęśliwy.
Kristen po związaniu się z Jamesem zaczęła rozkręcać swoją karierę, grać duże koncerty. Nagrała nawet jakąś piosenkę w duecie z Hetfieldem. James bardzo ją we wszystkim wspiera. Podziwiam ich, że obydwoje mając swoje własne kariery i trasy koncertowe, potrafią stworzyć zdrowy normalny związek i wychowywać syna z dala od blasków fleszy.
Kiedy India skończyła roczek, postanowiłam złożyć papiery na studia. Dostałam się na uniwersytet w Phoenix, kierunek marketing. Mój grafik napiął się więc do granic możliwości, a Devon został pełnoetatowym tatusiem. Oprócz studiowania pracuję jako fotomodelka, nadal dostaję wiele propozycji. Jeżdżę na wywiady, jestem zapraszana na duże imprezy. Wydałam moją autobiografię. To zabawne, w liceum ledwo zdawałam z angielskiego, a dziesięć lat później moja książka trafiła na listę bestsellerów.
Pewnego dnia na uczelni spotkałam Sherry, byłą dziewczynę Devona. Nie powiedział mi, że ona również tu studiuje. Co prawda Sherry kończyła już studia, ale nie było zbyt miło mijać ją co jakiś czas na korytarzu. Nienawidziła mnie. Nienawidziła tego, że po części z mojego powodu rozpadł się jej związek, że Devon o niej nie myśli, że wziął ze mną ślub i wychowujemy córeczkę. Uważała, że ukradłam jej faceta. Ale czy Devon był kiedykolwiek jej? Nie. Zawsze był mój. Wydaje mi się, że już się z tym pogodziła. 
Na studiach nie szukałam przyjaźni, ale zakumplowałam się z jednym z chłopaków z mojego roku. Ma na imię Sam, a ja zawsze mówię do niego Sammy. Jest ode mnie o pięć lat młodszy, ale nie jest to dla mnie przeszkodą. Jest świetnym kolegą.


Zdjęcia pochodzą z końca 1994 roku, z jednego ze spotkań z Samem. Sammy ma obsesję na punkcie Indii, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
Dzisiaj India ma już cztery lata. Jest totalnym przeciwieństwem moim i Devona, poszła bardziej w ślady swojego chrzestnego. Wszędzie jest jej pełno, ciężko za nią nadążyć, uwielbia otaczać się ludźmi, być w centrum uwagi. Typowy ekstrawertyk. Jedyne, co ma po mnie to obsesja na punkcie wyglądu, zamiłowanie do mody i słabość do zakupów. Każdego ranka, przed moim wyjściem na uczelnię siedzi razem ze mną przed lustrem i patrzy jak się maluję. Chodzi na lekcje baletu. Sama wybiera w co chce się ubrać. Niedawno zażyczyła sobie swojej własnej garderoby.


Czasami wydaje mi się, że za bardzo ją rozpieszczamy, ale jest naszą jedyną córeczką. Uwielbiamy traktować ją jak księżniczkę. Chcemy jej zapewnić wszystko co najlepsze. Obydwoje chcemy, żeby miała lepsze dzieciństwo niż my.
Zostając przy temacie naszej młodość, cztery lata temu postanowiłam zrobić Devonowi wyjątkowy prezent z okazji naszej pierwszej rocznicy ślubu. Odnaleźć jego ojca. Nie było to takie trudne, wystarczyło kilka telefonów. Trzy dni przed rocznicą powiedziałam, że jadę na sesję zdjęciową. W rzeczywistości poleciałam do Newark, gdzie umówiłam się z jego ojcem. Spotkaliśmy się w restauracji, gdzie porozmawialiśmy, a potem zaprosił mnie do siebie do domu. Pokazał mi nawet pokój Devona, który był w takim stanie jak wtedy, kiedy uciekł do LA. Jego ojciec miał chyba ciągle nadzieję, że się odnajdzie i wróci.
Nie chciałam opowiadać mu o naszej przeszłości i o tym, dlaczego Dev nie jest już Jeffreyem. Chciałam, żeby przyleciał do nas, spotkał się w końcu z synem, porozmawiał z nim. Chciałam, żeby zobaczył małą Indię. I chciałam, żeby był dumny z Devona, że po śmierci mamy ułożył sobie życie.
Anthony ma żonę i dwóch nastoletnich synów. Wszyscy wiedzieli o istnieniu Devona. Mój teść nie ukrywał przed nimi, że ma syna z poprzedniego małżeństwa. Ich również miałam okazję poznać tego samego dnia. Najmłodszy brat Devona wygląda prawie tak samo jak on w dzieciństwie. Identyczne oczy, te same usta. Nawet włosy mieli takie same w dotyku. Zaprosiłam ich wszystkich do nas. Reakcja mojego męża była taka jak się spodziewałam, szok, niedowierzanie. Widziałam łzy w jego oczach. Znam go od lat, a tylko dwa razy w życiu widziałam jak płakał. Raz, kiedy straciłam pierwszą ciążę, a drugi, kiedy znalazł strzykawki w moich rzeczach. Zamknął się z ojcem w pokoju i rozmawiali przez kilka godzin. Nigdy mi nie powiedział o czym.
Rzadko widujemy się z rodziną Devona, ale za to spędzamy wspólnie wszystkie święta Bożego Narodzenia i wysyłamy sobie listy czy pocztówki z wakacji.


Newark 1995. W porównaniu do mnie Devon ma całkiem liczną rodzinę. Na zdjęciu jego kuzynka ze swoim mężem, jego ciocia, ojciec, dwóch młodszych braci i ja, w końcu bez platynowego blondu.
Niedługo po moim ślubie byłam zmuszona obciąć włosy. Niestety mój dawny styl życia nie tylko odcisnął piętno na moim zdrowiu i wyglądzie, ale też na włosach, które zawsze tak uwielbiałam. Przez ciągłe farbowanie i układanie były w tragicznym stanie, wypadały garściami. Płakałam jak dziecko, kiedy stałam przed lustrem w łazience i je czesałam. Miałam cały czas wrażenie, że jak tylko je obetnę, od razu stanę się nieatrakcyjna. Nigdy nie podobały mi się krótkie włosy u kobiet. W końcu jednak mój mąż sam zapisał mnie na wizytę u fryzjera i nie miałam wyjścia, musiałam się tam wybrać.


To ja i Riley na backstage'u podczas rozdania nagród AVN, 1993 rok. Ostatnie AVN, na którym byłam. Wręczałam nagrodę w kategorii: "najlepszy debiut". Później nigdy więcej się tam nie pokazałam. Po obcięciu włosów postanowiłam przestać tlenić je na blond. W 1995 roku, kiedy w końcu trochę odrosły i się wzmocniły, przefarbowałam je na ciemniejszy kolor. Później postanowiłam wrócić do naturalnego ciemnego brązu.


Jedno z moich aktualnych zdjęć. Kiedy patrzę na moje stare fotografie, zanim jeszcze zaczęłam karierę, a chwilę po tym spoglądam w lustro, widzę tę samą Su. Z tą różnicą, że ta obecna jest trochę starszą, doświadczoną, spełnioną kobietą. Ale jest tak samo szczęśliwa i cieszy się każdym dniem, zupełnie jak stara Susie Johnson.
A co z wyuzdaną Lexxi Hope? Zapomnijmy o niej.
Dev jest wspaniałym mężem i ojcem. Te dwa lata rozłąki były nam potrzebne. Doceniliśmy się, odkryliśmy na nowo. Nasze uczucie chyba jeszcze bardziej się wzmocniło. Narkotyki już nie stoją między nami. Rzadko się kłócimy, okazujemy sobie miłość na każdym możliwym kroku. Jesteśmy już prawie sześć lat małżeństwem, nadal chodzimy za rękę, całuje mnie na dobranoc, mówi, że mnie kocha. Mam trzydzieści trzy lata. Znowu jestem brunetką. I mimo, że Devon zawsze wolał blondynki, patrzy na mnie z takim samym pożądaniem jak na początku i nie ogląda się za innymi młodszymi kobietami. To jest piękne.
India jest do niego przywiązana chyba jeszcze bardziej niż do mnie. Ja studiuję, udzielam wywiadów, jeżdżę po świecie na sesje zdjęciowe czy promowanie książki, a Devon całkowicie wycofał się z tego wszystkiego. Do pewnego czasu. Dzisiaj prowadzi program rozrywkowy, w którym  razem z ikonami tatuażu oceniają najbardziej utalentowanych artystów. W trzecim sezonie programu byłam nawet gościem specjalnym jednego z odcinków. Mój facet znowu zarabia więcej ode mnie...
Dev oprócz tego rysuje, robi różne kursy. Kiedy ma dłuższą przerwę od kręcenia programu, zabiera płótno, farby, sztalugi czy tylko kartki i ołówki i idzie w góry malować. Czasem bierze ze sobą Indię, czasami nas obie, czasami tylko psa.


Zawsze wiedziałam, że jest całkiem uzdolniony plastycznie, bo niektóre tatuaże sam sobie zaprojektował. Ale kiedy zobaczyłam obraz, na którym namalował swoją mamę potrafiłam wykrztusić z siebie tylko słabe: "wow". Naprawdę ma talent. Sam później zaczął się wahać nad pójściem na studia właśnie w tym kierunku. Kiedy skończę swoje, zmuszę go do złożenia papierów na uczelnię.
Dev w pełni poświęcił się rodzinie. Na pewno spędza z małą więcej czasu ode mnie, odwozi ją na lekcje baletu, to on uczył ją jeździć na rowerze. Ale przynajmniej wieczorem obydwoje kładziemy ją do snu i leżymy we trójkę w jej łóżku, czytając jej bajki na dobranoc...
Uwielbiam robić im zdjęcia. Kiedy India tylko widzi aparat, jesteśmy zmuszeni do sesji zdjęciowej.



  



Dwa ostatnie zdjęcia były zrobione podczas świąt Bożego Narodzenia. Na przedostatnim India ubiera choinkę ze swoim tatą i przybraną babcią.
Czasami kiedy czytam moją książkę, kiedy patrzę na mojego męża, na Indię, na to wszystko co mnie otacza zaczynam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam podpisując kontrakt z wytwórnią filmów porno. Nigdy nie będę popierać pornografii, zawsze będę przeciwna tego typu produkcjom, ale wiem, że to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Gdyby nie to, nie byłoby tego wszystkiego co jest teraz. Nie byłoby studiów, bo nawet nie byłoby mnie na nie stać. Nie byłoby pięknego domu w Arizonie, milionów na koncie. Nie byłoby Indii i Devona. Wiem, że to nie był przypadek. Nie wierzę w przypadki. To nie był przypadek, że poznałam Sarah i wybrałam się z nią na casting, a potem wystąpiłam z Devonem w moim pierwszym filmie. To nie był przypadek, że kiedy nasz związek wisiał na włosku i byliśmy bliscy pozabijania się, pojawił się James. Kristen również nie pojawiła się przypadkowo, kiedy zaczęło się dziać źle u mnie i Jamesa. To nie był przypadek, że rozstałam się z Jamesem wtedy, kiedy Sherry odeszła od Devona. Stałam się bardzo wierząca. Bóg ma plan wobec każdego człowieka. Ja i Devon po prostu jesteśmy sobie przeznaczeni. To moja bratnia dusza.
Niezależnie od tego wszystkiego co się wydarzyło, od tego czy na to zasłużyłam czy nie - odniosłam sukces jako aktorka porno i odniosłam sukces odchodząc z tej branży oraz pokonując moje uzależnienie od narkotyków. Dzisiaj jestem żoną, matką, fotomodelką, autorką bestsellera i kończę studia, po których chciałabym zacząć prowadzić własny biznes. Nieźle jak na byłą ćpunkę i gwiazdę porno.
Mam wspaniałego faceta, który przetrwał ze mną naprawdę ciężki okres. Mam zdrową i śliczną córeczkę. Mam ojca, który jest ze mnie cholernie dumny i jego żonę, którą traktuję jak matkę. Mam kilku bliskich najlepszych na świecie przyjaciół. Wielu ludzi wokół mnie może się zastanawiać jak bardzo musi kochać mnie Bóg, skoro po tym wszystkim jeszcze żyję i w końcu prowadzę normalne życie.
Dostałam już wszystko, czego człowiek może zapragnąć.

6 komentarzy:

  1. Z racji, że są wakacje mimo iż powinnam, to nie mam czasu na czytanie blogów. Jednak ostatniego rozdziału nie mogłam przepuścić. Przeczytałam i jedyne co mogę powiedzieć to ''wow''. Jestem pod wrażeniem twoich pomysłów i zakończenia. Bardzo mi się podoba. Cieszę się, że Su ułożyła sobie życie z Devonem. Liczyłam na to od samego początku i się stało. Na dodatek mają psa... i córkę! Kurczę, muszą być niezwykle szczęśliwą rodziną. I dobrze, zasługują na to.
    Najbardziej urzekł mnie fragment, gdzie Su opowiada o tym, jak znalazła ojca Deva. Czyż mogła zrobić coś piękniejszego? To wspaniały gest. Naprawdę muszą się kochać.
    Co do Jamesa- dobrze, że ułożył sobie życie, ale miałam nadzieję, że znajdzie kogoś innego. Kris nie przypadła mi do gustu, ale liczy się sam koniec. Niemal wszyscy są szczęśliwi i to jest najważniejsze :)
    Nim zapomnę- siostra Tylera. Boziu! Jak pięknie to jest napisane. Ten cały dramat nadaje urokowi sytuacji i romansu. Paradoksem jest, że za dramatem biegnie romantyczne uczucie. Taka nierozłączna z tych dwóch aspektów para. No, nieważne. Szkoda mi Tylera. Kochał Su, a ona dowiedziała się o wszystkim z opóźnieniem. Tragiczny, ale jednocześnie piękny moment.
    Przez cały tekst zastanawiałam się co dalej z naszą Sherr. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że Su na nią wpadnie. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie fakt, że Sherr jest zawistna. Może nie tyle zawistna, co zazdrosna. Nie mogę jej współczuć. Mimo, iż dotknęła ją tragedia, to sądzę, że była świadoma swojego czynu, gdy porzuciła Devona. Poza tym, miała przez te lata okazję ponownie się z nim spotkać. Nie zrobiła tego. Zdecydowała, że nie chce go w swoim życiu. Jej wybór podziałał tylko na korzyść Su. Nie mam na co narzekać.
    Rozdział świetny, bardzo mi się podobał. Czekam na obiecany prolog i ciąg dalszy twojej twórczości. Nie zaprzestawaj pisania. Jestem ciekawa, co przyniesie przyszłość.
    Udanych wakacji i masy weny. Do zobaczenia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja pierdolę.
    Przepraszam cię, panno Poczwaro, za taki wstęp, ale ja nie potrafię tego inaczej zacząć. Po prostu, choćbym się nie wiem jak bardzo starała, nie potrafię.
    Podejrzewałam, że to będzie Devon. Dobrze, że tak się stało. To właśnie z powodu jego braku Susan nie mogła sobie ułożyć życia, nie mogła być szczęśliwa. Dlaczego? On był nieodłącznym jej elementem. Byli dla siebie przeznaczeni. Tworzyli razem pełną doskonałość. Gdy brakowało jednego, ta doskonałość, to szczęście nie mogło istnieć. I nie ma na to wpływu żadna Sherry, James, Tyler i inni. Może być tylko Susie albo Devon.
    Organizm Su jest już, jaki jest. Przeszedł swoje, więc i ta ciąża nieszczęśliwie nie dotrzymała. Adopcja to nie dla wszystkich dobre rozwiązanie. Niektórzy chcą, by dziecko było koniecznie prawdziwie biologiczne ich, by pochodziło od nich. Można tutaj nad tym wiele dyskutować, ale ja już nie będę. Cieszę się, że Devon i Susie zdobyli się na ten krok. India jest uroczą dziewczynką i jest ze swoimi nowymi rodzicami tak zżyta, że gdyby nie jej uroda, można by od razu powiedzieć, że to ich rodzona córka. Kiedy czytałam o tej ich rodzinnej miłości, to pomyślałam sobie, że właściwie to chyba nie ma nic piękniejszego... Przynajmniej w twoim opowiadaniu :) Susie zasługuje na macierzyństwo, a Dev na ojcostwo. Przyjemnie jest czytać o ich przywiązaniu, o ich rodzinie i o ich szczęściu.
    Susie jest w końcu spełnioną kobietą. Ma to, o czym marzyła, co jej się należało. Wyszła z tej powłoki, powłoki Lexxi Hope, w której od zawsze się dusiła, i porzuciła ją na zawsze. Zażegnała to, co przeszkadzało jej być sobą, bycie szczęśliwą. Osiągnęła cele, które wcześniej były takie odległe. Jest wspaniałą żoną, matką i kobietą. Uwielbiam patrzeć na te jej zdjęcia, szczególnie na to drugie, na którym jest wraz z Indią i ze swoim przyjacielem ze studiów. Sama nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że widać tam po jej twarzy to, czego nie widać było od lat?
    Wyjaśniła się sprawa Tylera, ale ja nie mam pojęcia, jak mam to skomentować. Nie mogę zdecydować, czy oni się jednak kochali. Może? Może i się kochali, ale nie było to uczucie aż tak szczere, jak potrzeba. I poza tym, to kochali się trochę. Tylko trochę. Bo Susie zawsze kochała Devona, bez względu na to, w jakim towarzystwie się obracała i gdzie była.
    Zadowolona jestem z tego, że Alan i Riley się pobrali. Niby nic, niby to tylko taki zwykły, typowy dla takich jak oni związek, ale ja wiedziałam, że to nie jest do końca to. Kochali się i cieszę się, że są razem, bo są świetni :)
    James, Kristen i Kendall na pewno tworzą inną rodzinę niż Devon, Susie i India, choć równie szczęśliwą. Oni także na to zasługują. I to dobrze, że Kendall nie wie o swojej biologicznej matce, chociaż pewnie kiedyś będzie musiał się dowiedzieć. Ale nie teraz.
    Podsumowując, Susie ma całkowitą rację. To wszystko to nie był przypadek. Nic już do tego nie dodam, bo nie trzeba.
    Dziękuję ci za to opowiadanie, panno Poczwaro. Pokazało mi to, co ważne. Zrozumiałam coś. Dziękuję.
    A teraz czas na Carpe Diem 2, będę jak chodząca bomba, dopóki coś się nie pojawi :D Ja tak na to czekam i już uwielbiam to opowiadanie, choć jeszcze się nie zaczęło.
    Czekam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chcę Cię przeprosić, że nie było żadnych komentarzy z mojej strony, ale nie ma słów, aby opisać Twoje dzieło...
    Nie wiem co musiałaś przejść w życiu, że coś takiego napisałaś.
    W słowniku chyba nie znajdę słów, aby opisać, jak bardzo mnie poruszyłaś tym opowiadaniem.
    Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Ci radości z życia. Cieszmy się każdą chwilą, bo nawet nie zobaczymy, kiedy życie przeleci nam przed oczami...

    OdpowiedzUsuń
  4. Za długo już z tym zwlekam, ale... równo dziesięć dni. Nie wiem nawet, dlaczego tak wyszło. Może nie potrafiłam, może nie wiedziałam jak, może nie miałam na to siły, a może po prostu mi szkoda, bo wiem, iż komentarz do czterdziestego czwartego będzie ostatnim komentarzem, jaki przy The Unforgiven zostawię. To jest... aż niesamowite. Ale ja nie potrafię Ci szczerze i pewnie powiedzieć, co się do tego opóźnienia przyczyniło. Ciężko mi było w ogóle to przeczytać, coś mnie hamowało. I przeczytałam w końcu w zeszłą środę wieczorem. To było złe, Parry, daję słowo. Ale łatwo tak mi mówić, gorzej wyjaśnić, zważywszy na to, jak bardzo wstecz to wszystko sięga w moim przypadku.
    Nie pamiętam, kiedy uznałam, że przeczytam to opowiadanie od samego początku, ale to mógł być maj albo nawet jeszcze kwiecień. Pamiętasz, jak mówiłam Ci, że to zrobiłam? Ogarnęły mnie wtedy bardzo... nietypowe odczucia. The Unforgiven trwało bardzo długo, jeśli dobrze zakodowałam, to początki przypadały gdzieś na dwa tysiące trzynasty, prawda? To jest dwa lata blisko. Nie pamiętam... ugh, nic nie pamiętam. Nieważne. Nie pamiętam dobrze, który był rozdział, kiedy ja cofnęłam się do samego początku, kiedy znów zobaczyłam bohaterów, kiedy przeczytałam ten krótki prolog. Wiesz...
    Wiesz, mam czasem wrażenie, że najbardziej skrajne emocje wywołał u mnie właśnie prolog. Ogłupiałam, czytając go znów. Co tam się stało? To jest jak bardzo zły rachunek sumienia i nawet żal za grzechy. Czytałam, jakby nieznając tego, co nastąpi. Kim jest Lexxi Hope? - pytałam sama siebie. Devon...? Co zrobili? Kim naprawdę jest ta cholerna Hope? Czego tak żałuje? Dlaczego aż tak, skoro to wszystko na jej własne życzenie? Nie wiedziałam. I autentycznie, Parry, ja wtedy tego po prostu nie wiedziałam. Po prologu zatrzymałam się i spytałam inaczej: czy chcę wiedzieć, kim jest Lexxi Hope. I niestety, ale chciałam. Chciałam przechodzić przez to wszystko raz jeszcze. Chciałam się nad tym zastanowić. I muszę Ci przyznać, że The Unforgiven trafiło do mnie zupełnie inaczej, kiedy przeczytałam jednym ciągiem, bez tygodniowych - albo i dłuższych - przerw. Ciężko powiedzieć, czy to dobrze. Bo zwaliło się na mnie w tak niedługim czasie stanowczo za dużo.
    Siedziałam na ławce, siedziałam sama i patrzyłam błędnie przed siebie, wiedząc, że nikt nie podejdzie, atakując pytaniem ''co jest?''. Mogłam zatem spokojnie to analizować. I przeanalizowałam. Napisałaś o czymś tragicznym. Wymyśliłaś i przedstawiłaś tutaj ludzką tragedię w jednej z najbardziej dramatycznych postaci. Stworzyłaś bohaterkę, której życie zmieniłaś w zasłche z nią bagno, która wolałaby chyba umrzeć dziesięć razy, niż to wszystko tak ciągnąć. Ale wszystko było zaplanowane. Miała się wycierpieć, ale nie bez powodu. Nie niesłusznie. Słusznie.
    Nienawidziłam Susan Johnson. Nie wiem, kiedy zdałam sobie sprawę, że to błąd. Nie mam podstaw, tak naprawdę. Ja? Hipokryzja. Susie Johnson nie jest osobą, którą ja bym mogła nienawidzić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czułam się nieswojo w tym ostatnim rozdziale. Co ja Ci o nim mogę powiedzieć?
      To jest chyba durną ironią losu, że ni razu Susie nie dała rady urodzić Devonowi dziecka, a Jamesowi - owszem. Co więcej, urodziła mu dziecko, którego nie pokochała, którego się szczerze powiedziawszy pozbyła i zapomniała. Ale nie przeczę, że tak będzie lepiej. India jest uroczą dziewczynką. Nawet zaczęłam się znów zastanawiać, dlaczego często tak bywa, że dzieci innej rasy są niechciane. Nikt ich nie bierze z domów dziecka. W czym one są gorsze? Przecież w niczym. Boją się? Ci ludzie... Nie potrafię zrozumieć. Przecież to dziecko nigdy nie będzie krwią z ich krwi, więc co za różnica? Pff...
      W sumie się śmieję, bo Susie wygląda... inaczej... na zdjęciu w ciemnych włosach, ale ja się cieszę, że ma męża, rodzinę, żyją szczęsliwie, haha. Nie mam podstaw, by cokolwiek krytykować. Już ją skrytykowałam wystarczająco bardzo dawno temu...
      Mówiłam miliony razy, Tobie i sobie, że jestem bezgranicznie zakochana w zdjęciu Devona, siedzącego w plenerze i tylko sztaluga przed nim. To jest cudowne, aż zapisałam to na swoim komputerze w domu. Nie wiem, po co. Nigdy zapewne do niczego nie wykorzystam tego zdjęcia. Ale chcę je mieć, po prostu... Dobrze mi się kojarzy.
      Co więcej...
      Och, to życie potoczyło się niesamowicie. Nie chciałabym takiego, to jasne. Ale jestem nim co najmniej zaintrygowana. Wiesz o tym. Jestem... Jestem dumna z Susie. Mało kto dałby radę coś takiego udźwignąć. W czasie brnięcia przez to opowiadanie można było odnieść wrażenie, że Susan jest słaba i głupia jak mało która dziewczynka z LA. Ale... no proszę, spójrzmy na nią raz jeszcze. Która słaba i głupia skończyłaby w takim miejscu jak ona? Susan żyje, ma kochającą ją rodzinę, zdobywa wykształcenie, napisała książkę, która naprawdę jest dla ludzi o bardzo mocnych nerwach, zimnej krwi. Przestroga dla wszystkich. Absolutnie wszystkich.
      Rozbiła mnie końcówka. Że Bóg musi naprawdę ją kochać, skoro dał jej taki finał. Owszem, ja nie potrafię zanegować. Jestem... nie wiem, ale trzeba byś silnym człowiekiem, by powiedzieć coś takiego. Podziwiam ją. W tej chwili ją podziwiam, co więcej?

      Siłą rzeczy ciekły mi łzy, im bliżej końca byłam. Nie byłam w stanie ich pohamować, nawet bym tego zresztą nie zrobiła. Nie lubię.
      Cóż ja Ci mogę powiedzieć? Napisałaś niesamowite opowiadanie. Gdybyś pozmieniała kilka naziwsk i ewentualnie rozbudowała bardziej to wszystko, to byłby materiał na książkę. To jest materiał na książkę. To opowiadanie zrobiło ze mną coś...
      Seasons Of Wither?
      Jest na bardzo wysokim poziomie. Nie było Ci czasem szkoda tego na bloggera? Parry, to jest złote. Ja wiem, że jeszcze wrócę.
      Dziękuję Ci bardzo, że mogłam to przeczytać. Jest... och, no jest niesamowite. Nic więcej, nie... nie wiem.
      I co teraz? Ha...

      Usuń
  5. Hej hej hej. Tu Ewa Łiplesz, nie chce mi się logować ;_;
    List oczywiście wysłałam i to dawno, dotarł już? :) Odniosłam się nieco do tego rozdziału w liście właśnie.
    Cieszę się że 'towarzyszyłam' Ci przez prawie cały czas pisania tego opowiadania. Bo jak znam życie to musiałam jakiegoś rozdziału nie skomentować.
    Może to dziwne, ale cieszę się, że skończyło się to tak, a nie inaczej. Mimo tego że Su zawsze mnie tak wkurwiała, czasami to już nie miałam do niej słów, to cieszę się że ma w końcu normalne, szczęśliwe życie. Zniosła bardzo dużo gnoju i zasłużyła na to, żeby w końcu być szczęśliwa. Devon pasuje do niej jak nikt inny. Oni są dla siebie stworzeni, tak samo jak moja Eva i James.
    Jestem dumna z Su, że obciążyła zeznaniami Blake'a. Myślę że kilka lat później przypomniałaby sobie o nim i żałowałaby, że na niego nie doniosła.
    Dobrze, że siostra Tylera opowiedziała Susan o wszystkim. To ją pewnie też dręczyło. Teraz przynajmniej nie musi myśleć o tym, co się naprawdę stało z Tylerem.
    Jezu, to było takie piękne, że Susan zaprosiła do siebie rodzinę Devona!
    Kurde, nie wiem, co jeszcze mogę napisać. Dużo ludzi mówi że happy endy są przereklamowane i że to nic ciekawego, ale nie w tym przypadku. Jakby Susan się zaćpała, albo zostałaby kompletnie sama na koniec, miałabym straszny niedosyt. Tymczasem jest zajebiście. Będę tęskniła za nią, za Devonem, za Alanem... Teraz pozostaje tylko czekać na Carpe Diem Baby 2 :))

    OdpowiedzUsuń